Hokejowa Liga Mistrzów: Gra o tron na rollercasterze - zapowiedź finału (WIDEO)
Najlepszy zespół w krótkiej historii Hokejowej Ligi Mistrzów wraca do finału po chwilowej nieobecności. Na jego drodze staje jedna z najbardziej znienawidzonych hokejowych drużyn świata. Jutro w Göteborgu rozstrzygnie się "Gra o tron".
"Hokejowa Liga Mistrzów to wyboista droga" - mówi w filmie promocyjnym na ten sezon HLM przygotowanym przez Frölundę Göteborg jej gwiazda Ryan Lasch, a w tle obrazki z przejażdżki kolejką górską w największym skandynawskim parku rozrywki Liseberg. W ubiegłym sezonie drużyna z drugiego największego szwedzkiego miasta na jednym z takich wybojów wypadła z trasy. Przegrała z Bílí Tygři Liberec już w 1/8 finału i zabrakło jej w rywalizacji o główne trofeum. Ale to był jedyny w pięcioletniej historii Hokejowej Ligi Mistrzów sezon, w którym Frölundy w finale nie było.
W 2015 roku przegrała w decydującym meczu szwedzkie "derby" z Luleå HF. Rok później pokonała fińskie Kärpät Oulu, a w 2017 roku Spartę Praga. Teraz "Indianie" wracają do finału, w którym zmierzą się z Red Bullem Monachium.
- My kochamy te rozgrywki - mówił ich trener Roger Rönnberg chwilę po tym, jak jego podopieczni zapewnili sobie prawo gry w finale, wygrywając drugi mecz półfinałowy z HC Pilzno. Żaden inny zespół nie awansował do finału więcej niż raz, a Frölunda zagra w nim już po raz czwarty. Przez te 5 lat wygrała w HLM 44 z 59 meczów. Jutro stanie przed szansą na sięgnięcie po trofeum po raz trzeci.
Dziś już nikt nie pamięta, że w 1/8 finału tej edycji niewiele zabrakło, by znów ten rollercoaster ze szwedzkim zespołem zjechał w dół. Po wyjazdowym remisie z HC Lugano 1:1, w rewanżu u siebie Frölunda przegrywała 3:4 na 8 minut przed końcem. Zdołała jednak odwrócić losy meczu, a awans dał jej Lasch, czyli absolutnie największa gwiazda pięcioletniej historii Hokejowej Ligi Mistrzów. Filigranowy Amerykanin reprezentował w tych rozgrywkach TPS Turku, SC Berno, ale przede wszystkim w trzech sezonach Frölundę. W 2016 roku został wybrany najbardziej wartościowym zawodnikiem rozgrywek i był ich najskuteczniejszym graczem. Łącznie w 46 meczach uzbierał najwięcej, bo 68 punktów. Teraz także jest liderem klasyfikacji punktowej. W 12 spotkaniach strzelił 4 gole i zaliczył 17 asyst.
Tym bardziej dziwny jest fakt, że nie kandyduje do nagrody MVP. Był co prawda we wstępnie nominowanej "piątce", ale głosami kibiców został z niej wyeliminowany, gdy ograniczono listę kandydatów do trzech nazwisk. - To jest jakiś skandal. To konkurs popularności zamiast wyborów naprawdę najbardziej wartościowego gracza - oburza się na to były hokeista, a obecnie pracujący przy transmisjach Hokejowej Ligi Mistrzów ekspert szwedzkiej telewizji SVT Jonas Andersson. Razem z Laschem wyeliminowany z wyborów MVP został także wicelider klasyfikacji punktowej, jego partner klubowy "Chay" Genoway. Obaj jednak liczą, że jutro będą się cieszyć z sukcesu zespołowego.
Frölunda to w Szwecji kultowy klub, który przez lata miał opinię rozczarowującego swoich kibiców. Gdy Roger Rönnberg obejmował zespół w 2013 roku po zdobyciu złotego i srebrnego medalu Mistrzostw Świata juniorów z reprezentacją Szwecji, obiecał, że w ciągu trzech lat odzyska dla Göteborga tytuł mistrzowski. Zdążył w ostatniej chwili, bo jego zespół sięgnął po Puchar LeMata w 2016 roku, ale dwa miesiące wcześniej wygrał właśnie Hokejową Ligę Mistrzów. W kraju jednak sukcesu w kolejnych sezonach powtórzyć mu się nie udało, a to jest dla kibiców i ekspertów najważniejszy miernik pracy trenera. W tym sezonie "Indianie" zajmują w SHL piątą pozycję, ale w tej bodaj najbardziej wyrównanej europejskiej lidze w play-offach wszystko jest możliwe.
Jeśli jednak i w tym sezonie dobrego wyniku ligowego nie będzie, to nawet triumf w HLM może szkoleniowcowi nie pomóc w zachowaniu posady. Do finału jego zespół przystąpi po trzech kolejnych ligowych porażkach. Ale jako że po drodze do decydującej rozgrywki zdobył więcej punktów od Red Bulla, to zagra u siebie. Wcześniej tylko raz walczył o trofeum przed własną publicznością - dwa lata temu przeciwko Sparcie. Wtedy jednak mecz odbywał się w rezerwowej, mniejszej hali na wzgórzu Frölunda. Jutrzejszy finał zostanie rozegrany w mieszczącej 12 tysięcy fanów podstawowej hali Scandinavium.
Wiadomo, że władze Hokejowej Ligi Mistrzów naciskały na to, by właśnie tym obiektem nadać spotkaniu odpowiednią rangę. Frölunda poza pierwszym sezonem w ogóle w Scandinavium meczów Ligi Mistrzów nie rozgrywa, bo zainteresowanie rozgrywkami w Szwecji jest na tyle niskie, że i mniejszego obiektu zwykle nie udawało się wypełnić. Ale na finał z Red Bullem wszystkie bilety zostały wyprzedane. - Będzie na pewno wspaniała atmosfera i świetny mecz. Spodziewam się znacznie bardziej otwartego spotkania niż kibice w Szwecji są przyzwyczajeni - mówi obrońca gospodarzy Viktor Ekbom, który w sezonie 2012-13 reprezentował barwy Red Bulla.
Mistrzowie Niemiec z pozoru są absolutnym przeciwieństwem Frölundy. To klub, który od początku rywalizacji w Hokejowej Lidze Mistrzów marzył o jej wygraniu, ale aż do tego sezonu nigdy nie przebił się powyżej 1/8 finału. O ile Frölunda jest klasycznym, legendarnym klubem europejskim, to Red Bull dla wielu kibiców nie tylko w hokeju uosabia wszystko, co najgorsze - brak tradycji, korporacyjne podejście i kupowanie sukcesu tylko dzięki pieniądzom. Za to wszystko fani znienawidzili kluby spod znaku "Czerwonego Byka" zarówno w piłce nożnej, jak i w hokeju. Tyle tylko, że historia bawarskiego klubu jest nieco bardziej złożona.
Aktualni mistrzowie Niemiec nie są zwykłym marketingowym produktem austriackiego koncernu, bo ten pojawił się w Monachium, gdy klub bez jego pomocy przebił się z szóstej do pierwszej ligi. Jutrzejszy finał będzie także hołdem dla pamięci Franza Jüttnera, który był jednym z inspiratorów założenia w 1998 roku klubu pod nazwą Eishockeyclub HC München 98. Ten były reprezentant NRD był klubu menedżerem, a także zawodnikiem właśnie na poziomie szóstej ligi. By wspomóc drużynę, przerwał sportową emeryturę, na którą przeszedł 3 lata wcześniej. Do gry ligowej wrócił tylko na rok, bo chorował na serce. Mimo to, grał dalej, już tylko amatorsko. Podobno powiedział kiedyś "jeśli będę musiał umrzeć, to proszę przy hokeju". 11 listopada 2013 roku po treningu doznał ataku serca. 2 godziny resuscytacji nic nie dały. Zmarł w szpitalu w Landshut.
Gdy nieco ponad 20 lat temu wraz z innymi byłymi hokeistami zakładał klub, pewnie nie przypuszczał, że kiedyś zagra on o europejskie trofeum. Ale sam widział jeszcze awans swojego "dziecka" do niemieckiej ekstraklasy bez pomocy pieniędzy koncernu Dietricha Mateschitza. Udało się to w 2010 roku pod nazwą EHC Monachium, a Red Bull pojawił się w tej historii dopiero 2 lata później jako sponsor i po kolejnym roku jako właściciel. Jüttner nie dożył już pierwszego tytułu mistrzowskiego, po który "Czerwony Byk" sięgnął w 2016 roku. Później dołożył jeszcze dwa kolejne.
Przed sezonem w specjalnym filmie promocyjnym dla Hokejowej Ligi Mistrzów Red Bull prezentował się nawiązując do serialu "Gra o tron". Mistrzowie Niemiec w swoim kraju królują od trzech lat, ale tej zimy stawką jest tron w Europie.
Pieniądze to jedna z ich przyczyn, ale pewnie o kolejne sukcesy byłoby trudniej, gdyby nie trener Don Jackson. W pierwszym sezonie działalności Red Bulla w Monachium klub nie wszedł do play-offów, a mistrzem Niemiec został zespół Eisbären Berlin prowadzony właśnie przez tego szkoleniowca. Amerykanin zdobył właśnie swój piąty tytuł mistrzowski. Red Bull więc trenera po prostu wykupił, ale najpierw powierzył mu prowadzenie swojej ekipy z Salzburga.
Jackson wszedł z nią do finału EBEL, który jednak przegrał. Mimo to, został przeniesiony do Monachium. Tam w kolejnych rozgrywkach zasadniczych zajął drugie miejsce, ale w ćwierćfinale play-offów sensacyjnie przegrał z Grizzly Adams Wolfsburg. Red Bull wytrzymał jednak ciśnienie i dał Jacksonowi pracować, w międzyczasie ściągając mu do drużyny kolejnych czołowych graczy DEL i dobrych hokeistów z innych krajów. W efekcie w dwóch kolejnych latach drużyna sięgnęła po mistrzostwo. W obu finałach zrewanżowała się właśnie ekipie z Wolfsburga. W ubiegłym roku dorzuciła trzecią mistrzowską koronę, pokonując w finale 4-3 Eisbären Berlin.
Jackson ma już na koncie 7 tytułów mistrza Niemiec, a teraz mierzy w triumf w Europie. - Wiadomo, że wszystkie osiągnięcia, które człowiek ma, należą do przeszłości. Cała sztuka polega na tym, żeby osiągać nowe sukcesy - mówi. - Naszym zadaniem jest zagrać w finale twardo i mądrze. Ale jest też oczywiste, że przeciwnik wie, jak takie finały wygrywać, bo już to robił.
Amerykański trener ma w swoim zespole najlepszego strzelca tej edycji Hokejowej Ligi Mistrzów Trevora Parkesa, który ma być odpowiedzią Red Bulla na Lascha. Parkes w 8 spotkaniach obecnego sezonu strzelił 9 goli. Wspierał go będzie choćby najlepszy strzelec w historii DEL Michael Wolf, który już ogłosił, że po tym sezonie kończy karierę sportową. Jako kapitan zespołu ma zamiar pożegnać się z nim wznosząc do góry najpierw puchar Hokejowej Ligi Mistrzów, a później trofeum za mistrzostwo Niemiec. Jutro w hali "Scandinavium" gości ma także wspierać ok. 500-osobowa grupa kibiców.
Początek meczu we wtorek o godzinie 19. Rollercoaster rozpędzi się tym razem nie w parku Liseberg, a w oddalonej o 500 metrów hali Scandinavium. Tylko jeden zespół wjedzie nim na szczyt.
Droga do finału:
Frölunda:
Faza grupowa: Zürich Lions4:2, 2:3k., Vienna Capitals 1:4, 4:1, Aalborg Pirates 6:0, 5:1.
1/8 finału: HC Lugano 1:1, 5:4.
Ćwierćfinał: Kometa Brno 4:1, 6:1.
Półfinał: HC Pilzno 6:3, 3:1.
Red Bull:
Faza grupowa: Malmö Redhawks 3:2, 1:6, TPS Turku 5:1, 3:5, Junost Mińsk 4:3, 3:0.
1/8 finału: EV Zug 2:3, 2:0.
Ćwierćfinał: Malmö Redhawks 2:1, 5:5d.
Półfinał: Red Bull Salzburg 0:0, 3:1.
Komentarze