Nie ma cwaniaka na warszawiaka?
− W każdym meczu będziemy chcieli zostawić serce na lodzie i walczyć o jak najlepsze miejsce w lidze. To możemy kibicom obiecać - mówi Filip Komorski, nowy zawodnik Aksam Unii Oświęcim, który w poprzednim sezonie debiutował w ekstralidze.
HOKEJ.NET: - Dla wielu osób zestawienie warszawiak - hokeista jest praktycznie niemożliwe. Ty niestety wyboru nie miałeś, bo pochodzisz z hokejowej rodziny...
Filip Komorski, napastnik Aksam Unii Oświęcim: − Zgadza się. Mój dziadek, Włodzimierz Komorski, był wybitnym napastnikiem Legii i reprezentacji Polski. Z Legią zdobył dwa tytuły mistrzowskie, a z reprezentacją grał na pięciu mistrzostwach świata. To właśnie on zaprowadził mnie po raz pierwszy na Torwar. Miałem wtedy chyba trzy lata i podobno z uwagą śledziłem to, co działo się na tafli. Dwa lata później jeździłem już z krzesełkiem.
Z krzesełkiem?
− Pchałem je i w ten sposób utrzymywałem równowagę… Muszę przyznać, że szybko złapałem tego bakcyla. Myślałem, że wszyscy uprawiają hokej, więc i ja chciałem spróbować swoich sił. Mój dzienny rytuał ograniczał się do pójścia do szkoły, wyjścia na trening, oglądania meczów hokejowych w Wizji Sport oraz wspólnych gierek z dziadkiem. Ale namówienie go, żeby wstał od telewizora i pokazał mi kilka zagrań było naprawdę trudne.
Do piłki nigdy cię nie ciągnęło?
− W piątej klasie podstawówki miałem delikatne odchylenie, a to za sprawą tego, że w mieście roiło się od plakatów, które zapraszały wszystkich chłopaków na treningi w młodej Legii. Jednak presja rodzinna zrobiła swoje i ostatecznie zostałem przy hokeju. Moje marzenia, by przy Łazienkowskiej świętować mistrzostwo Polski legły zatem w gruzach…(śmiech)
Ale kibicem piłkarskiej Legii pozostałeś?
− Oczywiście. Jeszcze gdy grałem w Warszawie, to często zaglądałem na Łazienkowską. Ba, siedziałem nawet na "Żylecie". No chyba, że przychodziłem na mecz z dziadkiem. Wtedy wędrowaliśmy na trybunę zadaszoną.
I to dziadek jest tą osobą, na której się wzorujesz?
− Dokładnie, innej opcji być nie może. Zresztą "piątkę" też odziedziczyłem po nim i chcę grać z tym numerem do końca kariery. Z tego co wiem w Unii jest on wolny i to mnie niezwykle cieszy.
Dziadek często gani cię za nieudane zagrania i słabsze spotkania?
− Jestem przygotowany na to, że po meczu, który obserwował na żywo albo w telewizji, czeka nas męska rozmowa. Często analizujemy, co mogłem lepiej zrobić, gdzie pojechać z krążkiem. A jeśli z różnych przyczyn nie może obejrzeć meczu, to często zasiada przed komputerem i za pośrednictwem waszego portalu śledzi zapis relacji live i analizuje skróty meczów.
Filip Komorski z dziadkiem Włodzimierzem
Pierwszoligowy i ekstraligowy hokej dzieli przepaść?
− Jest pewna różnica poziomów. Najdokładniej widać to w szybkości gry i agresywności. Jeśli chodzi o taktykę, to jest wiele podobieństw. Może wynika to z faktu, że wszędzie gra się praktycznie dwoma systemami 1-2-2 i 1-3-1.
Oczywiście nie można zapomnieć, że w obu ligach jest inne podejście. Grając w pierwszej lidze, często trenowaliśmy o godzinie 21.30. Wynikało to z faktu, że większość zawodników rano pracowała, a hokej był dla nich takim dodatkiem. Zresztą sam dzieliłem grę ze studiami i pracą.
Podobno pracowałeś jako kelner?
− Tak. I to w restauracji, której współwłaścicielką była znana z telewizji Magda Gessler. To było naprawdę ciekawe doświadczenie.
Zresztą studiowałem też edukację medialną na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, ale gdy pojawiła się oferta z Katowic przerwałem studia. Prawdę mówiąc wykładowcy straszyli nas, że dziennikarstwo to nie przyszłościowe i niepewne zajęcie.
Skoro wywołałeś temat Katowic, to jak ocenisz swój pierwszy sezon w ekstralidze?
− Był on udany zarówno dla mnie, jak i dla całego klubu. Zajęliśmy piąte miejsce, a w fazie play-off odpadliśmy z późniejszym mistrzem. Z indywidualnych statystyk jestem zadowolony, wydaje mi się, że 24 oczka, to - jak na debiutanta - niezły wynik.
Jednak obecnie koncentruje się już na tym, by w nowym sezonie pokazać się z jeszcze lepszej strony.
HC GKS w poprzednim sezonie zapracował na miano drużyny własnej tafli. W "Satelicie" wygraliście aż 11 spotkań z rzędu...
− Troszkę tych zwycięstw było. Na temat specyficznej katowickiej aury i Małego Spodka pojawiło się nawet kilka anegdot. Dotyczyły one przede wszystkim oświetlenia, które przed meczem jest wyłączane tak, by zdeprymować drużynę przeciwną, czy też specyficznego rozmieszczenia trybun. Była też jedna żartobliwa, którą zapodał dwa lata temu Mateusz Wardecki. Mati wyczytał gdzieś informację, że ugandyjscy szamani aby wyprosić szczęście i urodzaj zakopują różne przedmioty, a nawet zdechłe kurczaki. Może budowniczy "Spodka" też działali w ten sposób? (śmiech)
Już całkiem poważnie... Miałeś okazję grać w ataku z Jaredem Brownem, z zawodnikiem, który - jak na polskie realia - był niezwykle zaawansowany technicznie. Czego się od niego nauczyłeś?
− Naprawdę był to świetny skrzydłowy, który znakomicie jeździł na łyżwach i rozdzielał krążki. Szczerze mówiąc gra naszej formacji opierała się głównie na Jaredzie.
Szkoda, że wyjechał, bo nadawał naszej lidze dodatkowego kolorytu. A czego się nauczyłem? Przede wszystkim stylu myślenia i nowego podejścia do hokeja.
A jakim trenerem był Jacek Płachta?
− Bardzo dobrym. Był świetnym zawodnikiem, który od podszewki poznał wszystkie schematy i teraz stara się wykorzystać te doświadczenia w pracy trenerskiej.
Obserwując go w boksie i na konferencjach prasowych można było odnieść wrażenie, że zdecydowanie częściej was ganił niż chwalił. To typ dyktatora, który ogromną wagę przywiązuje do dyscypliny i porządku?
− Coś w tym jest. Zresztą to taki typ człowieka, do którego musisz przyjść z konkretną sprawą. Te pomniejsze załatwiał z nami jego asystent Andrzej Nowak, który niestety przegrał walkę z chorobą i niedawno zmarł…
Z drugiej jednak strony pan Jacek długo grał w Niemczech i tamtejszą dyscyplinę starał się przenieść na polski grunt. Potrafił zapanować nad zespołem. To trzeba mu oddać.
Kończąc temat "GieKSy", jak - jako były już zawodnik - reagujesz na ostatnie informacje, które pojawiły się o klubie?
− Przede wszystkim szkoda mi drużyny i atmosfery w szatni. Nie było w drużynie żadnych podziałów na starych, młodych czy też Polaków i obcokrajowców. Można powiedzieć, że wszyscy w szatni byliśmy jedną hokejową rodziną. Byliśmy…
Od czasu przenosin do Unii też masz z działaczami na pieńku?
− Nigdy nie lubiłem narzekać na to, co było i pozwolisz, że pozostawię to bez komentarza. Jest mi jednak przykro, że chłopaki ze Stanów musieli rozstać się z klubem w taki sposób. Cały czas mam z nimi kontakt i chciałbym, żeby zagrali jeszcze w Polskiej Lidze Hokejowej. Być może tak się stanie.
Do Katowic nie wrócą?
− Z tego co wiem, to raczej nie.
Po podpisaniu kontraktu z Unią powiedziałeś mi, że Oświęcim jest dla ciebie dobrym miejscem na postawienie kolejnego kroku. Wiesz już może, na czym będzie polegała twoja rola w układance trenerów Lebiediewa i Jarosza?
− Wszystko wykrystalizuje się, gdy wejdziemy na lód, choć przed meczem z Witebskiem trenerzy pytali mnie, gdzie lepiej się czuję. Powiedziałem im wtedy, że mogę grać zarówno i na środku, jak i na skrzydle.
Póki co jesteś awizowany jako center w ataku z Chomką i Różańskim...
− Początkowo w tej formacji był Kamil Kalinowski, ale niedawno trenerzy zdecydowali się na korektę. Jednak do startu ligi zapewne jeszcze wiele się zmieni.
Ale zgodzisz się, że praca u boku Jarosława Różańskiego, który z powodzeniem może występować na każdej pozycji w polu, to cenne doświadczenie?
− Pewnie, że tak. Jestem pod wrażeniem jego gry i przygotowania kondycyjnego. Krótko mówiąc - czapki z głów. Zresztą to chyba jedyny zawodnik reprezentacji Polski, który na mistrzostwach świata grał jako obrońca, środkowy i skrzydłowy. Nie stał jeszcze tylko na bramce.
Unia w sezonie 2013/2014 ma być mieszanką młodości z doświadczeniem, drużyną walczącą do ostatniej syreny...
− W każdym meczu będziemy chcieli zostawić serce na lodzie i walczyć o jak najlepsze miejsce w lidze. To możemy kibicom obiecać.
Na koniec potwierdźmy albo obalmy pewne powiedzenie - "nie ma cwaniaka na warszawiaka"?
− Podchwytliwe pytanie. Powiem bardzo dyplomatycznie, że na mnie na pewno jakiś cwaniak by się znalazł. Wyglądam niepozornie i gdy ktoś pyta mnie, co w życiu robię i w odpowiedzi słyszy, że gram w hokeja, nie może w to uwierzyć. Pewne osoby czasem dopytują, czy nie jest to czasem hokej na trawie.
Rozmawiał Radosław Kozłowski
Komentarze