Jarosław Różański w ekskluzywnym klubie!
Jarosław Różański, który dzisiaj zaliczył tysięczny występ w ekstraklasie - dołączył jako trzeci do ekskluzywnego klubu „1000” ( są w nim: Mariusz Puzio i Adrian Parzyszek) - opowiada, jak zmieniła się liga przez ostatnie dwadzieścia lat i że to nie musi być jego pożegnalny sezon.
- Znajomi nie pytają dlaczego wciąż grasz?
- Czy mi się jeszcze chce? Pewnie, że chce. Te pytania zapewne dlatego, że wielu moich rówieśników zakończyło kariery. Jestem jednym z najstarszych w lidze. Dopóki jest pasja, dopisuje zdrowie i jestem w stanie pomoc drużynie, dopóty jest sens tego co robię. Gdybym był nienasycony, może byłoby inaczej, a tak wciąż chcę grać. Dopóki będzie dla mnie miejsce w drużynie, to będę się starał robić to co potrafię najlepiej.
- Nie miałeś chwil zwątpienia, by rzucić to w kąt?
- Są różne etapy w życiu sportowca. Tych dobrych momentów jest trochę więcej i to przeważyło, że ciągle mogę, że daje radę. Nie ukrywam, że były momenty zwątpienia. Zwłaszcza, gdy miałem kontuzje czy po serii porażek. Czasem czułem zmęczenie. Sezon jest długi i nie ma zawodników, których nie dopadłby spadek formy, czy brak motywacji. Ale za chwilę znowu kocham hokej. Potrzebuję bodźca, który to zrównoważy. Może to być wygrany mecz, dobry występ albo ciekawy trening. Nie zawsze jest idealnie, ale najłatwiej byłoby wtedy się poddać. Uciec od problemów. Niepowodzenia mnie motywują, tak było przez całe życie.
- Co ci daje największą radość z gry w hokeja?
- Dobrze czuje się po wysiłku, z tymi endorfinami to chyba nie przesada. No i ta adrenalina, która towarzyszy każdemu spotkaniu. Chęć pokazania wszystkiego co się ma najlepsze. Muszę być dobry, zaangażowany na lodzie na sto procent. Czuć się potrzebny drużynie. Nigdy nie uznawałem półśrodków.
- Wielu może sobie pomarzyć o takim debiucie w ekstraklasie jaki tym miałeś? Ostatni mecz finałowy mistrzostw Polski z Unią i od razu złoty medal.
- To był dziwny mecz. Młodych wysłano do Oświęcimia, by przegrać. Z takim samym zamiarem do meczu przystąpił przeciwnik. Doszło więc do parodii spotkania, bo nikt nie chciał wygrać. Podhale, bo chciało kolejny tytuł świętować u siebie, a Unia nie chciała narażać się na jeszcze jeden wyjazd do stolicy Podhala. Trener Ewald Grabowski oglądał potyczkę z kawiarni. Ja miałem satysfakcję, że dostrzeżono mnie.
- Do Ewalda Grabowskiego przylgnął przydomek „kat”. Słusznie?
- Takie określenie do niego pasowało, bo rządził twardą ręką. Typowy reprezentant rosyjskiej szkoły hokeja. Ciężkie treningi. Nie znosił obiboków. Zbudował „Małpi Gaj”, by w nim nas torturować, ale to nie była jedyna forma treningów. Wprowadził dużo nowych rzeczy do treningu i sposobu gry. Trzeba było wylać mnóstwo potu i zostawić zdrowia na treningach, żeby załapać się do drużyny. Wtedy były inne czasy, konkurencja z dołu mocno naciskała. Inaczej niż obecnie. Grabowski zmienił mentalność chłopaków, podejście do hokeja. Inna rzecz, że trafił na podatny grunt, na zawodników z mocnym charakterem, wiedzących co chcą w sporcie osiągnąć. Był wymagający, wiedział, że trzeba nas trzymać twardą ręką. Stanowczy i konsekwentny w swoim działaniu. Efekty jego pracy przyszły szybko. Podhale było nie do zatrzymania w lidze. Ten sam model później przyjęła Unia, która zatrudniła szkoleniowca za wschodniej granicy i też pod jego wodzą święciła triumfy.
- Ewald nie dał sobą rządzić. Byli trenerzy, którym można było wyjść na głowę?
- Po erze Grabowskiego kierunek szkolenia się zmienił. Przyszła do nas słowacka szkoła i to był okres, w którym polski hokej bardzo dużo stracił. Być może przez mentalność Polaków, którzy wolą, żeby nad nimi stał trener z batem. Prowadził zajęcia, pilnował, by były wykonane, bo w przeciwnym razie praca nie będzie rzetelnie wykonana. Nasza dyscyplina wymaga, żeby zawodnicy byli trzymani, że się tak wyrażę, za mordę.
- Który z trenerów miał największy wpływ na twoją karierę?
- Najbardziej będę pamiętał Tadeusza Kalatę, który przeprowadził mnie przez najgorszy okres, od młodzika do juniora. Wtedy młodemu człowiekowi różne myśli przychodzą do głowy. Dlatego początki są najważniejsze. Nie mogę też zapomnieć o Józefie Stryczku, przy którym stawiałem pierwsze hokejowe kroki. Dużą rolę w moim sportowym życiu odegrał też Tadeusz Bulas. W seniorach każdemu szkoleniowcowi coś zawdzięczam.
- Kultowy tekst trenerów?
- Żałuję, że nie robiłem notatek, bo byłaby ciekawa lektura. W sporcie grają emocje i czasami wypowiedzi na gorąco są najzabawniejsze, ale też takie, które nie nadają się do publikowania.
– „Zawodnik wielofunkcyjny to prawdziwy skarb dla trenera” – tak mówił o tobie Andrzej Słowakiewicz.
- Zaczynałem od gry w ataku i na tej pozycji grałem do młodzika. W juniorach grupa stworzona była z dwóch roczników. Było w niej bogactwo napastników, m.in. Dariusz Łyszczarczyk, Patryk Pysz, a brakowało defensorów. Trener Tadeusz Kalata cofnął mnie do obrony i sprostałem zadaniu. Często później w drużynie „latałem dziury”, gdy ktoś wypadł w obronie. Najlepiej jednak czuję się z przodu.
- Grałeś też w piłkę nożną i unihokeja. W tej drugiej dyscyplinie wywalczyłeś nawet wicemistrzostwo Polski.
- Na początku mojej seniorskiej kariery nie było przygotowań do sezonu jak teraz. Maj był wolnym miesiącem i spotykaliśmy się dopiero w czerwcu, a często nawet w lipcu. Miałem sporo wolnego czasu, który spędzałem w Łopusznej. Namówiony przez działaczy Przełęczy występowałam w A-klasowej drużynie. Traktowałem to jako formę przygotowań do sezonu. Kiedy czasu było mniej, a przygotowania do sezonu ruszały wcześniej, musiałem zrezygnować z futbolu. Wracam do tego okresu z sentymentem. Niemniej jeśli mam możliwość zagrania w piłkę, to korzystam z okazji. Chyba nie umiem ludziom odmawiać, bo gdy Wiesław Pieprzak zaproponował mi grę w drużynie unihokeja, skorzystałem z zaproszenia. Zagrałem, po krótkim przygotowaniu, dwa mecze w turnieju finałowym mistrzostw Polski i mam na koncie wicemistrzowski tytuł.
Komentarze