Niemi powstrzymał Rekiny
Od samego początku fazy play-off Antti Niemi musi słuchać komentarzy dotyczących jego małego doświadczenia na tym szczeblu rozgrywek. Fin jak na razie radzi sobie z tym bardzo dobrze, a pierwszy mecz finału Konferencji Zachodniej także go nie przerósł.
Niemi, który rozgrywa swoje pierwsze play-offy NHL w karierze miał być najsłabszym punktem ekipy Chicago Blackhawks walczącej o Puchar Stanleya. Owszem, zdarzały mu się zarówno w serii z Nashville Predators, jak i z Vancouver Canucks słabsze mecze, ale ogólnie spisuje się bardzo dobrze. Wczoraj w San Jose był za to fantastyczny. Fiński bramkarz obronił 44 strzały ekipy "Rekinów", co bardzo pomogło jego drużynie odnieść cenne zwycięstwo w meczu numer 1 finału Konferencji Zachodniej. Sposób na pokonanie Niemiego znalazł tylko w pierwszej tercji Jason Demers, który także w rozgrywkach posezonowych NHL występuje po raz pierwszy. Demers uderzył mocno z nadgarstka, a krążek wpadł w lewy górny róg bramki Blackhawks, ale później Niemi był już bezbłędny.
Jak na ironię rywalizacja dwóch zespołów stawiających zwykle na ofensywę rozpoczęła się od meczu, w którym padły jedynie trzy gole, bowiem na trafienie Demersa odpowiedzieli Patrick Sharp i Dustin Byfuglien. Nie oznacza to jednak, że w meczu nie działo się wiele. Wręcz przeciwnie - obie drużyny oddały w sumie 85 strzałów i to bramkarzom, których postrzega się jako ich słabsze punkty można zawdzięczać fakt, że w HP Pavilion nie było gradu goli. Jewgienij Nabokow obronił 38 strzałów, co było wynikiem dobrym, ale gorszym od tego, który uzyskał Niemi. Decydująca okazała się sytuacja z 54. minuty, kiedy Dustin Byfuglien ustawiony między kołami wznowień uderzył "z klepy" i nie dał szans rosyjskiemu bramkarzowi ustalając wynik meczu na 2:1.
Zespół z San Jose, który rozpoczął tegoroczne play-offy od porażki u siebie z Colorado Avalanche od tamtego czasu 5 razy z rzędu wygrywał we własnej hali, ale teraz znów już na początku oddał przewagę własnej tafli. Nie jest to jednak wielkim zaskoczeniem z perspektywy Blackhawks, którzy wygrali 6 z 7 meczów wyjazdowych, podczas gdy u siebie mają bilans 3-3. Zresztą skoro w tych play-offach więcej meczów wygrali goście (40-36), a gospodarze przegrali wszystkie 4 spotkania numer 7 można raczej mówić o przewadze cudzego lodu. W tym sensie wczorajsza porażka Sharks mogłaby nawet być uznana za korzystną dla nich. Mimo wszystko jednak jutro ekipa z Kalifornii musi już wygrać, ponieważ lecąc z wynikiem 0-2 do Chicago postawiłaby się w niezwykle trudnej sytuacji.
- Oczywiście chcieliśmy wygrać pierwszy mecz, ale w sytuacji takiej jak ta byliśmy już w przeszłości - mówi Ryan Clowe. - Wszystko, co możemy teraz zrobić to spojrzenie na kolejny mecz. Trzeba się zająć graniem swojej gry i zastanowić, czego potrzebujemy by zaprezentować się lepiej. Wczoraj "Rekinom" się nie udało mimo, że zespół nie otrzymał ani jednej kary. Zupełnie zneutralizowane - choć nie przez obrońców "Hawks" zostały też pierwsze dwa ataki ekipy Todda McLellana. Dave Bolland, który w serii z Vancouver Canucks miał swój udział w wyłączeniu z gry braci Sedinów przed spotkaniem nr 1 z Sharks żartował, że z Joe Thorntonem będzie trudniej, ponieważ "Jumbo Joe"pod względem postury jest jak obaj Sedinowie razem wzięci.
Obrońcy z Chicago mieli w spotkaniu numer 1 z Sharks rzeczywiście kłopoty z czołowymi napastnikami rywali, ale za ich powstrzymywanie odpowiadał Antti Niemi, który ze swoich zadań wywiązywał się znakomicie. W ekipie Blackhawks Jonathan Toews i Patrick Kane asystowali przy zwycięskim golu Byfugliena. Dla Toewsa był to już 21. punkt w tych play-offach, co daje mu prowadzenie w klasyfikacji NHL. Toews miał przy decydującym golu swój wielki udział, ponieważ zwyciężył w najważniejszym tego dnia pojedynku dwóch środkowych grających z numerem 19. 22-latek wygrał wznowienie w tercji ataku z Thorntonem, a później krążek trafił do Byfugliena, który nie zmarnował okazji.
Obie drużyny zaprezentowały się nieźle biorąc pod uwagę długość przerwy między zakończeniem drugiej rundy play-off, a tym spotkaniem. Gracze Blackhawks wolnego czasu mieli tak dużo, że wybrali się w międzyczasie na wycieczkę na wyspę Alcatraz, ale ich 5 dni to niewiele w porównaniu z aż ośmioma, które dzieliły piąty mecz Sharks z Detroit Red Wings od wczorajszego spotkania. Drużyna z Chicago poradziła sobie ze swoją przerwą nieco lepiej i po raz pierwszy w tych play-offach wygrała mecz nr 1 serii. - Dużo mówiliśmy o tym, żeby odnieść to pierwsze zwycięstwo. - komentuje Duncan Keith. - Dotąd nam się nie udawało. Teraz możemy się cieszyć, ale we wtorek mamy kolejne zadanie do wykonania.
San Jose Sharks - Chicago Blackhawks 1:2 (1:0, 0:1, 0:1)
1:0 Demers - Marleau - Boyle 11:19 PP
1:1 Sharp - Keith - Brouwer 27:44
1:2 Byfuglien - Kane - Toews 53:15
Strzały: 45-40.
Minuty kar: 0-10.
Widzów: 17 562.
Drugi mecz we wtorek w San Jose.
Siłą rozpędu ekipa Philadelphia Flyers rozbiła w pierwszym meczu finału Konferencji WschodniejMontréal Canadiens aż 6:0. "Lotnikom" nie przeszkodził fakt, że przystępowali do meczu dwa dni po bardzo emocjonującym zakończeniu niesamowitej serii z Boston Bruins i odnieśli pewnie piąte zwycięstwo z rzędu w tych play-offach. Żaden zespół nie miał dotąd takiej serii. Decydująca była pierwsza połowa drugiej tercji, kiedy Flyers dołożyli 3 gole do bramki strzelonej wcześniej przez Braydona Coburna. Po czwartym trafieniu jeden z bohaterów "Habs" w tych play-offach, Jaroslav Halák ustąpił miejsca Careyowi Price'owi. Słowak wpuścił 4 z 14 strzałów rywali i został zupełnie przyćmiony przez Michaela Leightona.
Ten ostatni, który jest nominalnie trzecim bramkarzem Flyers w niezwykły sposób debiutuje w wieku 28 lat w play-off NHL. Po tym, jak wszedł do bramki za kontuzjowanego Briana Bouchera w meczu nr 5 z Boston Bruins w 4 spotkaniach wpuścił tylko 4 gole i broni z fantastyczną skutecznością 95,9 %. Wczoraj zanotował swój dopiero drugi "shutout" w karierze (licząc sezon zasadniczy i play-off) broniąc wszystkie 28 strzałów rywali. Po golu i asyście uzyskali Danny Briere, Claude Giroux, Scott Hartnell, James van Riemsdyk i Coburn, a trafił także bohater meczu nr 7 z Bruins, Simon Gagné. Montréal Canadiens ani z Washington Capitals, ani z Pittsburgh Penguins w poprzednich rundach nie ponieśli tak wysokiej porażki.
Bez gola "Habs" kończyli dotąd tylko spotkanie nr 3 z "Pingwinami". Wczorajszy mecz pod pewnymi względami mógł jednak przypominać otwarcie serii z Penguins, bowiem wówczas również rywale strzelili im 6 goli (było 3:6), aHalák został zmieniony w trakcie gry, ale później i Canadiens i ich bramkarz prezentowali się już lepiej. Drugi mecz odbędzie się jutro, także w filadelfijskiej hali Wachovia Center. Zespół Petera Laviolette'a znalazł się w dziwnej sytuacji, ponieważ pierwsze dwie rundy rozpoczynał na wyjeździe, a dopiero w tej trzeciej ma przewagę własnej tafli. Para Flyers - Canadiens jest pierwszą w historii NHL rywalizacją drużyn z miejsc 7 i 8 po sezonie zasadniczym w finale konferencji.
Philadelphia Flyers - Montréal Canadiens 6:0 (1:0, 3:0, 2:0)
1:0 Coburn - Hartnell - Leino 03:55 PP
2:0 van Riemsdyk - Giroux 20:30
3:0 Briere - Carle 24:23
4:0 Gagné - Coburn - Leino 29:53 PP
5:0 Hartnell - Briere - Carle 52:13
6:0 Giroux - Asham - van Riemsdyk 53:26
Strzały: 25-28.
Minuty kar: 8-12.
Widzów: 19 927.
Drugi mecz we wtorek w Filadelfii.
Komentarze