Prawie tacy sami (VIDEO)
Na pierwszy rzut oka różni ich niemal wszystko, ale Chicago Blackhakws i Philadelphia Flyers mają znacznie więcej cech wspólnych, niż pragnienie zdobycia Pucharu Stanleya.
O.K., wreszcie tu jesteśmy. 8 miesięcy rywalizacji w pięciu strefach czasowych, 99 meczów dla jednych, 98 dla drugich i prawie dwa miesiące walki w prawdopodobnie najtrudniejszym i najbardziej wyniszczającym sportowym turnieju na tym i tamtym świecie.
Teraz trzeba jeszcze tylko wyjść kilka razy na lód, wykonać trochę wejść ciałem, porzucać się pod strzały, czasem sobie coś złamać lub wybić, strzelić trochę goli - ot, po prostu zagrać najważniejsze mecze życia, podnieść największy sportowy puchar świata i przejść do historii. A później wakacje.
Nie oszukujmy się, pozornie zagrają drużyny z dwóch planet. Gdyby 11 kwietnia Brian Boucher nie obronił rzutu karnego Ollego Jokinena, to być może chwilę później okazałoby się, że w tym sezonie on i jego koledzy mogą wygrać finał NHL, ale na Xboxie. Blackhawks w tym czasie walczyli o pierwsze miejsce na Zachodzie. Nie udało im się, ale jak pokazała seria z Sharks to nie miało znaczenia. 24 punkty, które dzieliły finalistów po sezonie zasadniczym, to w warunkach salary cap między drużynami awansującymi do play-off przepaść.
"Hawks" pobili klubowy rekord liczby punktów, mniej od Flyers nie zdobył po lokaucie nikt, kto do play-off awansował.
Nie ulega wątpliwości, że w przypadku Flyers działa efekt synergii opisywany prostym działaniem 2+2=5. "Lotnicy" już osiągnęli w tych play-offach więcej, niż powinni. Blackhawks rzeczywiście mają dziś chyba najlepszy i "najgłębszy" skład w NHL. Gdyby po trzech rundach play-off przyznawano Conn Smythe Trophy pewnie warto by było agitować na rzecz Dave'a Bollanda. Jeśli Blackhawks wygrają nagrodę zgarnie zapewne Jonathan Toews (nie żeby niesłusznie), a fakt, że postaci typu Bolland, Dustin Byfuglien i Kris Versteeg pozostają w Wietrznym Mieście w cieniu pokazuje siłę składu tej ekipy.
W sobotę na lód w United Center wyjdą jednak dwa naprawdę podobne do siebie zespoły, które na szczyt szły podobną drogą. W Filadelfii na puchar czekają 35 lat. W Chicago o 14 lat dłużej, a ciśnienie jest tak wielkie, że bluzę Jonathana Toewsa założył nawet Michael Jordan. Przynajmniej ten z pomnika przed United Center.
W międzyczasie fani Blackhawks obserwowali sukcesy koszykarzy Bulls i futbolistów Bears, a ostatnio nawet baseballistów White Sox. Niektórzy nerwowo zaczęli spoglądać w stronę Chicago Cubs, którzy na wygranie MLB czekają 102 lata. Może jednak Blackhawks będą szybsi. W Filadelfii dwa lata temu z wygrania World Series cieszyli się Philadelphia Phillies, kiedyś symbol klęski w amerykańskich sportach zawodowych. Może czas na Flyers?
Pamiętacie sezon 2006-07? Sidney Crosby miał wtedy na koncie tyle Pucharów Stanleya, co każdy z nas. Philadelphia Flyers wylądowali na dnie NHL bijąc przy okazji kilka klubowych antyrekordów. Jakby tego było mało przegrali nawet loterię draftową i wybierali z numerem 2. Komu przypadła jedynka? Patrick Kane pamięta najlepiej.
Blackhawks, najgorsi w Central Division wybrali jego, Flyers zdecydowali się na Jamesa van Riemsdyka. Mniej więcej wtedy rozpoczynała się przebudowa obu zespołów.
Poprowadzili ją ludzie, którzy na lód już nie wyjdą, ale bez któych tego finalu w tym kształcie by nie było. Paul Holmgren został generalnym menedżerem Flyers w trakcie tego fatalnego sezonu 2006-07. To on sprowadził do Filadelfii Daniela Brière'a, Kimmo Timonena, Chrisa Prongera, Raya Emery'ego i Scotta Hartnella.
Bodaj każdy z tych transferów był z różnych powodów krytykowany, a najczęściej zarzucano Holmgrenowi usztywnianie sumy wynagrodzeń. W tym sezonie wymienił Ole-Kristiana Tollefsena na Ville Leino i zyskał gracza doświadczonego w finale NHL. To on podpisał latem ryzykowną umowę z wracającym z Rosji Rayem Emerym i z wiecznym rezerwowym, Brianem Boucherem.
Kiedy Emery doznał kontuzji Holmgren ściągnął Michaela Leightona, który teraz jest bohaterem fazy play-off. Pewnie miał szczęście, bo konieczność korzystania z trzeciego bramkarza w finale NHL zdarza się raz na bardzo wiele przypadków, ale kwestii "szczęściarz, czy geniusz" nikt nie ma czasu roztrząsać tuż przed finałem NHL.
W grudniu GM Flyers zwolnił swojego przyjaciela, Johna Stevensa i zatrudnił Petera Laviolette'a. Ten wygrał jeden z pierwszych pięciu meczów w nowej roli. A później zmienił Flyers z zespołu, w którym oprócz jednego Iana Laperrière'a nikt nie potrafił stanąć w obronie Mike'a Richardsa w grudniowym meczu z Florida Panthers w dostosowaną do nowych realiów reinkarnację Broad Street Bullies. Laviolette nawet Daniela Carcillo przekształcił z komika w naprawdę dobrego hokeistę.
Dale Tallon jutro nie tylko nie wyjdzie na lód, ale w ogóle nie pracuje już w Chicago. Teraz będzie zmieniał oblicze Florida Panthers, ale to on ma największą zasługę w przebudowie Blackhawks. Wybranie Kane'a i Toewsa w Drafcie spadło mu trochę z nieba, a właściwie z loterii, ale Patricka Sharpa, Andrew Ladda, Krisa Versteega i Briana Campbella ściągnął już sam, a to pomogło zbudować najszybszy zespół w lidze.
Tallona już nie ma, a po jego odejściu Stan Bowman (z tych Bowmanów) wpakował się w spore kłopoty przedłużając wielomilionowe umowy z Kane'em, Keithem i Toewsem, co skończy się gaszeniem pożaru pod czapką płac latem, ale wcześniej ma być parada mistrzowska.
Tak Holmgren, jak Tallon musieli szukać odpowiednich trenerów, zanim znaleźli tego właściwego. Ten pierwszy nazwał decyzję o zwolnieniu Stevensa najtrudniejszą w życiu, a na konferencji prasowej nie ukrywał swoich łez. Kiedy Tallon zwalniał legendę klubu, Denisa Savarda po zaledwie czterech meczach ubiegłego sezonu płakał Kane, dla którego Savard był jak ojciec.
Blackhawks i Flyers mają też podobnych, choć zupełnie innych bramkarzy. Te play-offy pod tym względem nie były normalne. W finałach konferencji tylko Jewgienij Nabokow był bramkarzem, który zaczynał sezon jako nr 1.
Ani Antti Niemi, ani Michael Leighton w takiej sytuacji nie byli (Leighton zaczynał nawet na ławce Carolina Hurricanes, a nie Flyers). Obaj debiutują w play-off, ale nie są nastolatkami. Leighton do NHL był draftowany... przez Blackhawks z numerem 165 11 lat temu, Niemi przez nikogo.
Jeśli chcecie obejrzeć finał w dobrym towarzystwie, to nie mogliście lepiej trafić. Przypominamy, że przed telewizorami siedzieć będą Martin Brodeur, Robert Luongo, Ryan Miller, Niklas Bäckström, Nabokow, Marc-André Fleury, Henrik Lundqvist...
Obie drużyny łączy też fakt, że zanim awansowały do finału musiały odpaść wcześniej. Flyers byli w finale Wschodu przed dwoma laty, Blackhawks w finale Zachodu przed rokiem. Rok temu "Lotników" zatrzymał wcześniej marsz po tytuł Pingwinów. Coś jeszcze?
Zęby. Siedem zębów (razem czternaście).
W pierwszej rundzie play-off Ian Laperrière rzucił się pod strzał Paula Martina, zalał krwią i myślał, że stracił oko. Skończyło się na stłuczeniu mózgu. Wcześniej w trakcie sezonu popularny "Lappy" złapał w zęby krążek po uderzeniu Jasona Pominville'a. Statystyki sezonu - 170 szwów i -7 w dentystycznej klasyfikacji +/-. W tej ostatniej równać się z nim może tylko Duncan Keith, który zanotował identyczny bilans w meczu numer 4 z San Jose Sharks.
Swój sezon zasadniczy oba zespoły kończyły w odstępie kilkunastu minut. Flyers wygrali karne z Rangers, Blackhawks przegrali po dogrywce z Red Wings, ale to zespół Joela Quenneville'a był typowany do tytułu mistrzowskiego. Play-offy obie drużyny skończą dokładnie w tej samej minucie, ale już sekundę później nadejdą przeciwne emocje.
Flyers będą chcieli przełamać klątwę Winter Classic. W dniu, w którym ogłoszono, że 2011 rok rozpoczną na Heinz Field w Pittsburghu Penguins i Washington Capitals nie sposób oderwać się od myśli, że któryś z tych zespołów zgodnie z prawem serii musi za rok zagrać w finale i go przegrać.
Chyba, że Flyers odczarują tę tradycję. Zarówno Penguins w 2008, jak i Red Wings w 2009 roku wygrywali 1 stycznia i przegrywali w finale. "Lotnicy" jednak przystąpią do finałowej rozgrywki jako pierwsza drużyna pokonana w Winter Classic. Rok wcześniej przegrali go też Blackhawks.
Dwie zupełnie rózne drużyny, które tak wiele łączy w sobotę wieczorem staną do walki o to, co dla każdego hokeisty najcenniejsze. Paradoks takich sytuacji polega na tym, że najwyższy cel, tak mocno dzielący obie ekipy jednocześnie bardzo je zbliża. Nikt lepiej, niż zawodnicy nie wie, ile wysiłku rywal włożył w to, by dojść do tego miejsca. Ale po finale łączyć jedni i drudzy będą się tylko (aż?) w szacunku dla rywala. W radości i smutku zostaną sami. I wtedy nie będzie już żadnych podobieństw.
Komentarze