Strzelanina dla Blackhawks
Powrotu Chicago Blackhawks do finału potrzebowali kibice NHL, by znów w meczu najważniejszej rozgrywki najlepszej ligi świata zobaczyć 11 goli. Po szalonym spotkaniu nr 1 zespół z "Wietrznego Miasta" jest o jeden mecz bliżej tytułu mistrzowskiego.
Gospodarze wygrali wczoraj w United Center z Philadelphia Flyers 6:5 i objęli prowadzenie w finałowej rywalizacji. Po raz ostatni w meczu finałowym NHL 11 goli padło 1 czerwca 1992 roku także w Chicago, jeszcze w starej hali Chicago Stadium, kiedy Pittsburgh Penguins pokonali Blackhawks również 6:5, co dało im Puchar Stanleya. Od tego czasu aż do wczoraj ekipa z Chicago w Finale nie grała. Tak wielka liczba goli nie świadczy dobrze o poziomie spotkania, ale kibice z pewnością się nie nudzili. Prowadzenie zmieniało się czterokrotnie, a każda drużyna obejmowała je po trzy razy. Najbardziej szalone były pierwsze dwie tercje, w których padło po 5 goli. Takiej sytuacji w pierwszej odsłonie nie było od finału w 1982 roku.
Wynik meczu otworzył w 7. minucie mający już swoje doświadczenie w rywalizacji finałowej Ville Leino, a zamknął go jego kolega z ubiegłorocznego składu Detroit Red Wings, Tomáš Kopecký. Na trafienie Leino Blackhawks odpowiedzieli golem Troya Brouwera i bramką w osłabieniu Dave'a Bollanda, który rozegrał kolejny znakomity mecz i znów genialnie zatrzymywał gwiazdę rywali. Po braciach Sedinach i Joe Thorntonie tym razem przyszedł czas na Mike'a Richardsa, który nie punktował, podobnie jak jego koledzy z pierwsego ataku, Jeff Carter i Simon Gagné. Bolland skończył mecz z wynikiem +3 w klasyfikacji +/-. Na jego gola goście odpowiedzieli jednak jeszcze przed końcem pierwszej tercji, a na prowadzenie wyszli dzięki trafieniom Scotta Hartnella i grającego wreszcie w finale Daniela Brière'a.
Pięć goli mogłoby spokojnie rozstrzygać o wyniku, ale był to dopiero początek strzelaniny. Już w 2. minucie drugiej tercji Patrick Sharp doprowadził do wyrównania, ale po kolejnych pięciu minutach Blair Betts wycelował w słupek tak, że krążek odbił się od niego i wpadł do bramki Anttiego Niemiego dając gościom prowadzenie 4:3. Trzecie - i jak się okazało - ostatnie. Kris Versteeg wyrównał nieco ponad dwie minuty później i choć za graczami nie było jeszcze połowy czasu gry na tablicy wyników po obu stronach wyświetliły się "czwórki". Ale od tego momentu lepsi byli gospodarze. Troy Brouwer nie był przez nikogo pilnowany, kiedy pokonał Michaela Leightona dając swojej drużynie prowadzenie i kończąc wieczór dla pierwszego bramkarza rywali.
Bohater serii przeciwko Montréal Canadiens tym razem nie uniósł ciężaru gatunkowego spotkania, zwłaszcza granego w tak szalony sposób i musiał po wpuszczeniu 5 z 20 strzałów ustąpić miejsca Brianowi Boucherowi. Ten ostatni od razu został rzucony na głęboką wodę, ponieważ rozgrywał swój pierwszy mecz od spotkania nr 5 serii z Boston Bruins, kiedy nabawił się kontuzji kolana. Do końca drugiej tercji Boucher gola nie wpuścił, a "Lotnikom" znów udało się wyrównać. Grający zaskakująco dobrze w ataku Arron Asham strzelił piątego gola w 39. minucie meczu. Dwie szalone tercje sprawiły, że w trzeciej obie drużyny bardziej się oszczędzały czekając na zadanie decydującego ciosu.
Dość wspomnieć, że Flyers oddali w ostatniej odsłonie tylko o jeden strzał więcej, niż w pierwszych dwóch zdobyli goli. Ostatnie słowo należało jednak do Blackhawks.Tomáš Kopecký nie jest i pewnie nigdy nie będzie gwiazdą NHL, mało tego - choć był graczem Detroit Red Wings, którzy grali w dwóch ostatnich finałach NHL dopiero wczoraj debiutował w najważniejszej rozgrywce, a gdyby zdrowy był Andrew Ladd to pewnie obejrzałby spotkanie z trybun, ale to on przesądził o wyniku meczu. Brent Seabrook utrzymał krążek wybijany przez rywali w tercji ataku, podał do Krisa Versteega, ten oddał "gumę"Kopeckiemu, a Słowak wyczekał aż Boucher wyjedzie z bramki i ze stoickim spokojem go pokonał.
"Hawks" utrzymali prowadzenie 6:5 już do końca, choć rywale przesadnie im tego nie utrudniali. Ekipa z Chicago po 37 latach wreszcie wygrała mecz finałowy i przybliżyła się do upragnionego pucharu. Statystyki także przemawiaja na jej korzyść - od 1939 roku w 77,1 % przypadków zwycięzca meczu numer 1 wygrywał cały finał NHL. Wczorajszy mecz nie był jednak zwyczajny. Trenerzy mieli kilka dni na nakreślenie zawodnikom taktyki, tymczasem kiedy gracze wyszli na lód nikt o tym nie pamiętał, a zespoły poszły na wymianę ciosów. -Gdzieś tak przy wyniku 4:3 albo 4:4 zacząłem się zastanawiać "co tu się dzieje?"- mówił po spotkaniu Patrick Sharp. - Myślę, że żaden trener tego tak nie narysował, ale obie drużyny moga grać w różnym stylu i tym razem tak się to potoczyło.
Pierwszy mecz przypomniał także, że obie drużyny nie mają sprawdzonych na najwyższym poziomie bramkarzy. Być może kiedyś historia wspomni tę rywalizację jako wyróżniającą się najsłabszym zestawem graczy na tej pozycji w historii finałów NHL, ale gracze Flyers, którzy w całym meczu nie otrzymali ani jednej kary wczoraj usprawiedliwiali Michaela Leightona. - Czasem po prostu czujesz się źle.To nie jest wina Michaela, tylko raczej nas wszystkich- mówił po spotkaniu Simon Gagné. -Kilka razy przy tych bramkach zostawiliśmy go samego.Czujemy się z tym źle i postaramy się wrócić, by wygrać mecz dla niego. Szansę na wygranie Flyers będą mieć w poniedziałek, kiedy także w United Center odbędzie się mecz nr 2.
Chicago Blackhawks - Philadelphia Flyers 6:5 (2:3, 3:2, 1:0)
0:1 Leino - Brière - Pronger 06:38
1:1 Brouwer - Hossa - Sopel 07:46
2:1 Bolland 11:50 SH
2:2 Hartnell - Brière - Pronger 16:37 PP
2:3 Brière - Leino - Hartnell 19:33
3:3 Sharp - Brouwer - Hjalmarsson 21:11
3:4 Betts - Asham - Powe 27:20
4:4 Versteeg - Kopecký - Keith 29:31
5:4 Brouwer - Hossa - Hjalmarsson 35:18
5:5 Asham - Brière - Hartnell 38:49
6:5 Kopecký - Versteeg - Bolland 48:25
Strzały: 32-32.
Minuty kar: 8-0.
Widzów: 22 312.
Drugi mecz w poniedziałek w Chicago.
Komentarze