Wilk syty i owca cała
Chris Pronger dołączy za niedługo do Galerii Sław NHL. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że 40-letni defensor wciąż jest aktywnym graczem. Co więcej, na mniej niż 48 godzin przed ogłoszeniem jego nominacji został wytransferowany.
Karierę zawodową Pronger rozpoczął w 1993 roku. Ówczesny menedżer generalny Hartford Whalers Brian Burke dokonał dwóch wymian w dniu draftu, tylko po to, by móc pozyskać 19-letniego obrońcę, któremu przepowiadano świetlaną karierę. Młodzian od razu został rzucony na "głęboką wodę", miał przecież uratować podupadające "Wieloryby". Pronger radził sobie świetnie, ale w pojedynkę nie mógł nic zdziałać, klub z Hartford trzy razy z rzędu nie awansował do fazy play-off i zdecydowano się na transfer młodego hokeisty.
Trafił do St. Louis. Blues pokładali w defensorze spore nadzieje, tuż po jego przybyciu do Missouri rozpoczęto pracę nad nowym kontraktem. Umowa, która miała stracić ważność dopiero po jedenastu latach opiewała na niemal 49 milionów dolarów. Fani "Nutek" kręcili nosem, chociaż spodziewali się, że i tak młody obrońca nie zagrzeje miejsca w St. Louis na długo. Zmienili zdanie po kilkunastu meczach.
W 1997 roku Pronger został mianowany kapitanem zespołu, a niedługo później poprowadził "Bluesmenów" do najlepszego sezonu w historii organizacji. W kampanii 1999/2000 zdobył 62 punkty, zanotował +52 w kategorii plus/minus, wygrał trofea Norrisa i Harta. Po raz pierwszy od czasów dominacji Bobby'ego Orra po nagrodę dla najbardziej wartościowego gracza ligi sięgnął właśnie defensor. Blues nie powtórzyli jednak sukcesu z sezonu zasadniczego w fazie mistrzowskiej i już w rundzie otwarcia pożegnali się z marzeniami o Pucharze Stanleya.
Najważniejsze hokejowe trofeum Pronger wzniósł nad głowę dopiero siedem lat później, chociaż rok wcześniej z Edmonton Oilers do upragnionego mistrzostwa zabrakło mu zaledwie jednej wygranej. W słonecznej Kalifornii nie został długo, w 2009 roku trafił do Filadelfii. Jeśli teraz przyjrzymy się bliżej tej wymianie z łatwością możemy stwierdzić, kto ją wygrał. Fani Flyers Kanadyjczykiem nacieszyli się tylko przez jeden sezon.
Po finale Pucharu Stanleya w 2010 roku, w którym "Lotnicy" musieli uznać wyższość Chicago Blackhawks, doświadczony defensor przeszedł operację kolana. To był początek końca. Niedługo później doszły problemy z wstrząśnieniem mózgu i okiem.
Zanim jednak wszystko to się wydarzyło właściciele klubu postanowili przedłużyć pobyt defensora w Filadelfii na kolejne siedem sezonów. Kontrakt podpisano, kiedy Kanadyjczyk miał powyżej 35 lat, a według starej umowy CBA w tej sytuacji zarobki wliczają się do czapki płac, nawet jeśli gracz przejdzie na emeryturę. Sposób na obejście tego prawa znaleziono bardzo szybko - na początku każdej kolejnej kampanii Pronger lądował na liście długoterminowych kontuzjowanych, dzięki czemu jego umowa nie ciążyła "Lotnikom". Od długiego czasu wiadomo było, że defensor nie wróci już na lód, ale mimo tego Flyers trzymali go w składzie i czekali na koniec niechlubnego kontraktu.
Sprawa ponownie rozgorzała, kiedy Kanadyjczyk dostał pracę w Wydziale ds. Bezpieczeństwa Zawodników. Kwestia konfliktu interesów i nielegalności tego ruchu poszła w niepamięć, kiedy obie strony zgodziły się na taki stan rzeczy. Liga nie zrobiła w tej sprawie nic, potwierdziła nawet, że Pronger może zostać wytransferowany. Na odpowiedź o to, kto weźmie zawodnika, który nie gra, a mimo to dodaje sporo do czapki płac czekaliśmy aż do ostatniego weekendu.
Arizona Coyotes są w trakcie "przebudowy", w minionym sezonie Glendale opuścili najdrożsi zawodnicy ekipy i teraz "Kojoty" martwią się o dobicie do minimalnego limitu wynagrodzeń. Wymiana z udziałem 40-latka jest w rzeczywistości wygraną dla obu stron. Klub z Arizony zapłaci Kanadyjczykowi nieco ponad 500 tysięcy dolarów, bo właśnie taka liczba widnieje na umowie, ale średnia sezonowa, która ostatecznie wliczy się do czapki płac wynosić będzie niemal 5 milionów. Dodatkami do transferu byli Nicklas Grossman, Sam Gagner i warunkowa runda w drafcie.
Wilk syty i owca cała. Tylko my, fani na tą ucztę patrzymy z obrzydzeniem. Chcemy hokeja, nie odnajdywania luk i kruczków prawnych. 40-latek powinien po prostu zakończyć karierę, tego oczekiwaliśmy już od dawna. Był niesamowitym zawodnikiem, trudnym do polubienia ze względu na ostrą grę, ale nie można mu było odmówić talentu. Rozegrał ponad 1300 spotkań w NHL, tylko raz zdobył Puchar Stanleya. Ma na koncie dwa złota olimpijskie, jest członkiem "Triple Gold Club". Szkoda, że w taki sposób będzie przechodził na emeryturę.
Komentarze