Henryk Gruth odebrał zaległe wyróżnienie
Legendarny reprezentant Polski Henryk Gruth przyjechał na swój ukochany Śląsk na miesięczny urlop. Wczoraj spotkał się z kibicami GKS-u Tychy, a ci przekazali mu zaległe trofeum. Czterokrotny olimpijczyk zwyciężył w plebiscycie na najlepszego sportowca, który został zorganizowany z okazji 40-lecia klubu.
Sam z kolei ofiarował tworzonej w mieście Tyskiej Galerii Sportu swój hokejowy sprzęt. Jedne z pierwszych łyżew, kask, rękawice i dwie koszulki: reprezentacyjną i z nieistniejącej już Tysovii.
- Myślałem, że w Polsce tylko nieliczni mnie pamiętają. Na nazwisko Gruth od razu reagują pytaniem: - a ten chłop jeszcze żyje? Tak, tak, żyje i wciąż ma się dobrze. No, czasami ma problem z wchodzeniem po schodach, ale upływu czasu już nie cofniemy - żartował pan Henryk, jedyny Polak, który został wybrany do Galerii Sławy IIHF.
I dodał: - Z sentymentem wspominam występy w barwach GKS-u Tychy. Świetnie grało mi się na Stadionie Zimowym i nie mówię wam tego, żeby się podlizać. Wydaje mi się, że na własnym lodzie radziłem sobie lepiej niż na wyjazdach.
Doceniony na obczyźnie
W Szwajcarii Henryk Gruth solidnie zapracował na swoją markę. W ciągu 9 ostatnich sezonów były znakomity reprezentant Polski poprowadził ZSC Lions Zurych do siedmiu tytułów mistrzowskich. W latach 2010-13 jego drużyny triumfowały w mistrzostwach juniorów Szwajcarii tej kategorii wiekowej cztery razy z rzędu i dopiero przed rokiem tę passę przerwała porażka w półfinale z SC Berno.
Warto też dodać, że w ostatnim sezonie aż 12 jego wychowanków grało w seniorskiej drużynie.
- "Helweci" podchodzą do szkolenia młodzieży bardzo prestiżowo. Zespół, który zdobędzie tytuł mistrza juniorów uchodzi za wzorzec do naśladowania - podkreślił były reprezentant Polski.
Historii kilka...
58-letni szkoleniowiec na spotkaniu z kibicami chętnie opowiadał o zabawnych sytuacjach z kariery zawodniczej. - Nigdy nie lubiłem biegać, bo zawsze na mecie meldowałem się ostatni - mówił z uśmiechem Henryk Gruth. - Wiele razy słyszałem od trenerów, że wkrótce się pożegnamy. Ale - na moje szczęście - nigdy do tego nie doszło.
Kolejne barwne historie wiążą się z niesieniem flagi. Nasz bohater dwukrotnie pełnił funkcję chorążego reprezentacji podczas dwóch zimowych olimpiad w Calgary (1988) i w Albertville (1992).
- Pamiętam słowa ówczesnego ministra sportu Aleksandra Kwaśniewskiego, który raz po raz powtarzał mi: - Nieś ją godnie i nie upuść.
A ja na to: - Panie ministrze, będzie dobrze, proszę się nie martwić.
W Calgary mróz był trzaskający, chyba nawet 20 stopni poniżej zera. Czekaliśmy wytrwale na swoją kolej przez ponad dwie godziny. I udzieliło nam się zmęczenie. Gdy przyszedł czas na naszą grupę, poczułem delikatny paraliż. Flaga okazała się cięższa niż pierwotnie zakładałem. Czułem, że ręce odmawiają posłuszeństwa. I nagle przypomniałem sobie wcześniejszą pogadankę z ministrem Kwaśniewskim. Wstąpiły we mnie nowe siły i wykonałem swoje zadanie.
W Albertville znów miałem przyjemność nieść biało-czerwoną flagę. Po zakończeniu przemarszu organizatorzy chcieli, abyśmy oddali flagi do takiego... kubła. Nie zrozumiałem tego zamiaru i nie chciałem oddać flagi. Holender również postąpił w podobny sposób. Skończyło się na tym, że podbiegli do nas policjanci lub jacyś ochroniarze i zaczęli nam je wyrywać. Pamiętam, że z moich ust padło wtedy zdanie: - A ja flagi nie oddam!
Stracona szansa na medal?
Na pierwszej z tych olimpiad biało-czerwoni mieli spore szanse, by przywieźć z olimpiady medal. Pierwszy w historii.
- Z Kanadą graliśmy naprawdę bardzo dobrze. Gabryś Samolej świetnie radził sobie w bramce, ale przydarzył mu się jeden błąd. Źle wybił krążek i Kanadyjczycy zdobyli tego jedynego, zwycięskiego gola. Później zremisowaliśmy 1:1 ze Szwecją i pokonaliśmy Francuzów 6:2. Zwycięstwo z Szwajcarią i dobry wynik z Finlandią w zasadzie gwarantowałoby nam miejsce w ćwierćfinale - wspominał Gruth.
- Wtedy miał miejsce ten nieszczęsny incydent z udziałem Jarosława Morawieckiego, w organizmie którego stwierdzono zbyt wysoki poziom testosteronu. Sprawa mocno kontrowersyjna. Pamiętam, że dowiedziałem się o niej od szwajcarskiego dziennikarza. Miałem solidny dylemat, czy powiedzieć o tym chłopakom. Długo biłem się z myślami, aż w końcu wszedłem do szatni. Wyręczył mnie Jasiu Stopczyk, pytając pozostałych graczy, czy słyszeli już o tej sytuacji. Nikt z nas nie wierzył, że Jarek mógł cokolwiek wziąć. Potem zaczęto dorabiać ideologię, pojawiały się też różne tłumaczenia. Sporo mówiono o spotkaniu z Polonią, na którym podano barszcz i krokiety przygotowane przez... francuskiego kucharza - relacjonował pan Henryk.
I dodał: - Skończyło się na tym, że wynik meczu z Francją został zweryfikowany jako walkower na korzyść rywali (2:0). Ta sytuacja mocno podcięła nam skrzydła. Pamiętam, że mieliśmy grać później ze Szwajcarią. Przegraliśmy ten mecz już w pierwszej tercji, tracąc cztery bramki. Po takim ciosie ciężko było nam się podnieść.
Niemniej przez cały turniej mogliśmy liczyć na wsparcie publiczności. Przed pierwszym naszym meczem zdecydowaliśmy, że przywitamy się z kibicami. Zrobiliśmy kółeczko, wznieśliśmy kije w górę i uśmiechnęliśmy się w kierunku fanów, którzy zasiedli na trybunach. Niby prosty gest, a w Calgary został wyjątkowo dobrze odebrany. Pamiętam tytuły miejscowych gazet: "Tylko Polscy zawodnicy przywitali się z publicznością". Serce rosło…
Na spotkaniu z fanami hokeja nie zabrakło także rozmów na tematy związane z obecną sytuacją hokeja w naszym kraju. Te poruszymy jednak w oddzielnej publikacji.
Komentarze