Budzowski: Chcę się rozwijać
O pierwszych trafieniach w Polskiej Hokej Lidze, rzuceniu na głęboką wodę i sile wychowanków rozmawiamy z Arturem Budzowskim, niespełna 20-letnim napastnikiem Unii Oświęcim.
HOKEJ.NET: - Twoja druga przygoda z seniorskim zespołem Unii będzie bardziej udana?
Artur Budzowski, napastnik biało-niebieskich: - Mam taką nadzieję. O pierwszej chcę jak najszybciej zapomnieć. W sezonie 2013/2014 miałem okazję grać w Unii, której trenerem był wówczas Słowak Peter Mikula. Nie był to najlepszy okres w moim życiu.
Choć trenowałeś z zespołem, to o regularnych występach mogłeś raczej zapomnieć. Można powiedzieć, że jeździłeś na mecze po to, by wypełnić limit zawodników młodzieżowych?
- Tak było w większości przypadków. Oczywiście czasem zdarzało się, że wyjeżdżałem na lód na jedną czy dwie zmiany. Wtedy trener oczekiwał ode mnie nie wiadomo czego. Ale po prawdzie – co można zrobić w 30 sekund, gdy wcześniej przez cały mecz otwiera się drzwiczki do boksu?
Niewiele. Trener Mikula i szefostwo klubu postawiło wówczas na obcokrajowców, których poziom delikatnie mówiąc nie zachwycał. Oczywiście poza Romanem Tvrdoňem i Tomášem Jakešem.
- Dla wielu polskich zawodników było to przykre. Zresztą najmłodszych graczy trener Mikula traktował jako zło konieczne. Na szczęście ten okres już za nami.
W tym sezonie Unia oparta jest głównie na wychowankach. W szerokim składzie jest ich aż 18.
- Na obecną chwilę jest to najlepsze rozwiązanie. Fajne jest to, że w końcu dano szansę nieco młodszym zawodnikom. Możemy pokazać się i grać w klubie, w którym stawialiśmy pierwsze kroki. Oczywiście nikt nie oczekuje od nas tego, że będziemy punktować w każdym meczu i od razu sięgniemy po koronę króla strzelców. Mamy się ograć i z meczu na mecz podnosić swoje umiejętności.
Ciśnie mi się na usta pytanie o atmosferę w szatni. Kto w niej wodzi rej?
- Zdecydowanie Wojtek Wojtarowicz, który jednym zdaniem potrafi nas zarówno zmotywować, jak i rozbawić. Duszami towarzystwa są również Mateusz Adamus i Lubomir Vosatko. Zresztą w naszej szatni nie ma większych podziałów na młodych i starych, Polaków i obcokrajowców. Aż chce się przychodzić na trening.
Wydaje się, że kłopoty scementowały wasz zespół?
- Coś w tym jest. Pomimo trudności chcemy grać jak najlepiej i zwrócić uwagę na fakt, iż hokej w Oświęcimiu jest niezwykle ważny i interesuje się nim ogromna część mieszkańców nie tylko miasta, ale również i powiatu.
Z tego co wiem, to rozważałeś już zakończenie przygody z hokejem.
- Zgadza się. Miałem już zupełnie inne plany na siebie. Ale przekonałem się, że życie pisze różne scenariusze. Zadzwonił do mnie trener Doboš i zaprosił mnie na trening. I tak wszystko zaczęło się od nowa. Stwierdziłem, że spróbuję i przekonałem się, że warto.
I już w trzecim meczu strzeliłeś swoje pierwsze bramki w polskiej ekstralidze...
- Był to dla mnie bardzo ważny moment. Cóż, na pewno nie chcę na tym poprzestać. Największy sprawdzian dopiero przede mną, bo oczekiwania względem mojej osoby na pewno wzrosną. Wiem, że to dopiero początek tej drogi, a ja chcę się rozwijać.
Zabrałeś ten krążek na pamiątkę?
- No właśnie nie wziąłem (śmiech). Wiem, że w naszym środowisku jest taka zasada, ale kompletnie o tym zapomniałem.
Któryś z tych goli był dla Ciebie ważniejszy? Dla drużyny było to drugie trafienie, które spuściło z rywali powietrze?
- Zgadza się. Mateusz Gębczyk dograł do Wojtka Wojtarowicza, a ten wypuścił mnie na samotne spotkanie z Michałem Elżbieciakiem. Zobaczyłem lukę koło nogi i tam właśnie posłałem krążek. Te trafienia dedykowałem mojemu tacie, który zaszczepił we mnie hokejowa pasję i zawsze mnie wspierał. Wiem, że bardzo przeżywa moje mecze i cały czas ściska za mnie kciuki.
Gra w drugim ataku z Janem Danečkiem i Wojciechem Wojtarowiczem jest głęboką wodą czy raczej przyjemnością?
- Dobre pytanie. Dla mnie to przede wszystkim ogromne wyróżnienie. Ale oczywiście jest to głęboka woda. Jestem wciąż młodym zawodnikiem i przede wszystkim staram się wykonywać założenia taktyczne i nie psuć im gry. Na razie poznaję system taktyczny, jednak mam nadzieję, że gdy „wciągnę” już nieco ekstraligowego powietrza, to będę mógł również uczestniczyć w kreowaniu gry.
Dla Ciebie, jako wciąż młodego zawodnika, niezwykle istotny jest fakt, że masz okazję występować w piątce, która rozgrywa przewagi.
- Zgadza się. To dla mnie bardzo ważne. W juniorach zawsze byłem wystawiany przez trenerów do takich gier. Na razie idzie nam nieźle. W meczu z Orlikiem bramkę podczas gry w przewadze zdobył Wojtek Wojtarowicz, a w meczu z Tychami Jan Daneček. Mam nadzieję, że na tym nie poprzestaniemy.
W zeszłym sezonie Podhale Nowy Targ rewelacyjnie radziło sobie na początku rozgrywek. Zdobyło pokaźną liczbę punktów, która pozwoliła im z wielkim spokojem awansować do szóstki.
- Mamy podobne plany. Terminarz gier bardzo nam sprzyja, wszak mamy na początku kilka spotkań z teoretycznie słabszymi rywalami. Cholernie boli nas strata punktów z Polonią Bytom. Gdy zdobędzie się wiele oczek na początku i ucieknie się rywalom, to później będzie się nam grało znacznie łatwiej.
Wróćmy nieco do przeszłości. Dwa sezony spędziłeś w juniorskiej drużynie Ciarko PBS Bank KH Sanok. Dlaczego zmieniłeś gród nad Sołą na gród Grzegorza?
- Dostałem telefon od prezesa tamtejszego klubu, a potem przeczytałem informacje w internecie, że w Sanoku ma powstać drużyna, która ma występować w słowackiej ekstralidze. Był to kluczowy argument, podobnie jak wizja pracy ze świetnym trenerem Josefem Skokanem.
Na początku do Sanoka pojechałem z dwoma kolegami z Unii, czyli z Mateuszem Gębczykiem i Radkiem Gallą. Wlidze słowackiej szło nam naprawdę dobrze, ale na naszym krajowym podwórku niestety się nie poszczęściło. W mistrzostwach Polski, które rozgrywane były w Janowie, zajęliśmy dopiero czwarte miejsce. Rok później dołączył do nas Darek Wanat i wspólnie świętowaliśmy tytuł mistrzowski. To były naprawdę wspaniałe dwa lata.
Miałeś okazję grać również w barwach pierwszoligowej Dębicy.
- Był to efekt współpracy między klubami, a dla nas - młodych zawodników naprawdę świetne doświadczenie. Mogliśmy zagrać kilka meczów z pół profesjonalistami z zaplecza ekstraligi. Przeskok był ogromny, a mimo to punktowaliśmy niemal w każdym meczu. To na naszych barkach spoczywał ciężar rozgrywania akcji.
Każdy młody zawodnik ma swojego idola, na którym się wzoruje. Jak było to w Twoim przypadku?
- Podobnie. Moim wujkiem jest Andrzej Kotoński, z którym zawsze fajnie rozmawiało mi się o hokeju. Jednak najbardziej w pamięci zapadła mi gra Waldemara Klisiaka, ikony naszego klubu. Na krajowym podwórku zawsze był moim idolem, hokeistą, którego zawsze podziwiałem.
A za oceanem?
- Zawsze byłem fanem Pawieła Daciuka, który imponował mi swoją techniką i umiejętnością genialnego dogrania krążka. Ja też zaczynałem na środku, dopiero w wieku 16 lat zostałem przestawiony na skrzydło i tam gra mi się znacznie lepiej.
Zapewne masz tu na myśli mniejszą ilość zadań defensywnych?
- Też. Jestem zawodnikiem, który lubi rozgrywać krążek i brać ciężar gry na własne barki.
Masz już prawie 20 lat, więc myślisz już powoli o zbudowaniu większej masy mięśniowej.
- Kurde, wszyscy mi to mówią (śmiech)...
Zatem?
- Słyszałem od wielu osób, że nie wyglądam na hokeistę. Mam co prawda 187 centymetrów wzrostu, ale ważę tylko 70 kilogramów. Może jest to „szczypiorkowa waga”, ale na razie po prostu nie mogę przytyć. Jem normalnie, biorę odżywki, ale liczby na wadze się nie zmieniają. Mam po prostu taką przemianę materii. Zresztą do tego dochodzą geny. Mój tata w moim wieku również był chudy, a też uprawiał sport i też taki, który wymagał krzepy – piłkę ręczną.
Z czasem nabiorę masy. Teraz bardziej stawiam na technikę użytkową, technikę jazdy na łyżwach i dynamikę.
Rozmawiał Radosław Kozłowski
Komentarze