Przeczytałem właśnie wyniki oglądalności Superpucharu Polski w hokeju na lodzie. Fajnie, że to wydarzenie ma tylu oglądających przez całe spotkanie, ile jeden odcinek „Blok Ekipy” w ciągu pierwszych dziesięciu minut, jednak może warto powstrzymać się z odtrąbieniem kolejnego sukcesu. Jestem świeżo upieczonym widzem Polskiej Hokej Ligi i przyznam szczerze, że żadna federacja nie próbowała odepchnąć mnie tak mocno, jak najwyższy poziom rozgrywkowy w Polsce. Gorzej – ta federacja ma głęboko gdzieś czy ja zostanę czy nie. To jednak tylko jeden z wielu powodów, dla których ”smarkula z paletką” czy jednostajne skakanie z nartami bije w Polsce na głowę najszybszą dyscyplinę zespołową na świecie.
Po pierwsze – Superpuchar, Hiperpuchar, Ultrapuchar
PHL ma dziewięć zespołów. Przyznawanie jakichś medali pierwszej trójce oznacza, że około 33% całej ligi coś wygrywa. Druga rzecz to żenujące Superpuchary, Puchary Polski i tym podobne rzeczy, które dzięki kolejnym możliwościom wygrania czegoś przez drużyny z tak małej ligi, są fajne i atrakcyjne jak zapalenie trzustki. Proponuję stworzenie jeszcze Pucharu Zdobywców Pucharu dla tych, którzy wygrali Puchar Polski przez ostatnie pięć lat.
Dodatkowo, konieczny będzie też Puchar Niezdobywców Pucharu, którzy przez ostatnie pięć lat nic nie wygrali. Zabrać te wszystkie durnowate medale, nadać znaczenia tytułowi Mistrza Polski i sprawić, by chciało się o to rywalizować. Być może dzięki temu, kto wie, może nawet GKS Katowice nie będzie miał w du*** tego, że zdobył najważniejsze trofeum hokejowe na tym łez padole?
Po drugie – albo przepłaceni, albo niedopłaceni
Rozmawiałem niedawno z jedną panią, zapaloną hokejową mamą. Powiedziała mi, że jeden z bramkarzy klubu, gdzie rozmawialiśmy, dostał ofertę gry za 700 złotych miesięcznie. Gdyby ten golkiper czytał ten artykuł stojąc przy mnie, pewnie dostałbym w ryj. Nie zmienia to faktu, że wielu polskich zawodników jest przepłaconych, więc zostaje w tym piekiełku, bo po co starać się za granicą? Nasuwa się pytanie – po co za granicą, skoro nasze rodzime skarby - nawet jeśli przepłacone - to promują sobą naszą ligę? Odpowiedź jest prosta – nie promują.
Wiecie, kto promuje polski hokej? Mariusz Czerkawski. Nawet, jeśli gość gra w golfa, robi biznesy albo występuje w telewizji śniadaniowej, to jest żywym dowodem i reklamą polskiego sukcesu za granicą.
Nikogo nie obchodzi kolejny fajny trik Patryka Wronki w porównaniu z jedną bójką Krzysztofa Oliwy. Żaden z nich nie dostał tego za darmo i nie zaczynał od znośnych pieniędzy w Polsce. Musieli wypocić i wykrwawić sobie ścieżkę na szczyt, jednocześnie dając powody do zainteresowania dyscypliną.
Szybką, agresywną, dynamiczną dyscyplinę bije w tym kraju skakanie z nartami a nawet szachy.
Sorry, ale jeśli polscy zawodnicy nie będą chcieli próbować sił gdzieś indziej, nawet za cenę niższej wypłaty, to ich wypłaty na miejscu również w końcu się skończą. Nie mam zamiaru operować tu liczbami, ale żaden polski topowy zawodnik nie żyje na poziomie topowego polskiego piłkarza (z polskiej Ekstraklasy). Pieniędzy, które zarabia Robert Lewandowski na oczy nigdy nie zobaczy nawet Connor McDavid.
Czy da się reklamować samą grą?
Grzegorz Pasiut reprezentuje poziom i standard gry daleko wybiegający poza PHL. Krystian Dziubiński to zawodnik, którego szybko zauważyłem ze względu na jego bezczelną, bezpardonową grę i szybko puszczające nerwy. Michael Cichy wybija się prezencją i „stylóweczką”, a Teddy Da Costa ma zajebiście brzmiące nazwisko, umiejętności i cholernie utalentowanego brata. Kuba Michałowski i Jean Dupuy robią naprawdę dobre show na lodzie.
Co z tego? Nic. Zawodnicy mogą krzyczeć, wysyłać SMS-y do rodziny z prośbą o przyjście na mecz, a nawet wylać puszkę żarcia na znany obraz i przykleić się jedną ręką do ściany. Nic to nie da.
Po trzecie – nikt nie ma w du*** polskiego hokeja tak, jak polski hokej
Nawet, jeśli chcą to robić, to nikt poza nimi już nie chce. Jadąc przez Katowice, dowiedziałem się z wielkich bannerów reklamowych, że tutejszy klub wygrał ligę. „No i to się nazywa marketing”, pomyślałem. Kilka godzin później dowiedziałem się, że ten marketing to sprawka kibiców. O Cracovii nie mam szans dowiedzieć się niczego, a po ich frekwencji meczowej widzę, że krakowianie też tej szansy nie dostają.
Jako totalny laik, najbardziej bombardowany czuję się GKS-em Tychy, dla którego, jak na polskie warunki, misją jest, by ich miasto oddychało tą dyscypliną. Energa Toruń wykazuje się nadzwyczajną gimnastyką reklamową jak na polskie standardy i próbuje uderzać do swoich krajanów wszelkimi dostępnymi metodami. Poza tymi dwoma klubami, mam wrażenie, że reszta tkwi jeszcze w poprzednim systemie i karmiona większymi czy mniejszymi dotacjami ma głęboko wywalone, czy ktoś przyjdzie na mecz.
Od razu mówię, że nie mówię tu o kibicach i sympatykach. Jak już wspomniałem wcześniej, szanuję wszystkich kibiców naszej dyscypliny. Wszyscy kibice NHL współczują mi, że serce zostawiłem u Arizona Coyotes. Ja z kolei współczuję wam, szanowni sympatycy polskich klubów, że oddaliście serca rodzimym organizacjom, które w większości mają wasze zaangażowanie i miłość bardzo głęboko.
Po czwarte – ręce mi opadły
Bez cienia przekory muszę stwierdzić, że widziałem dużo lepiej zorganizowane zawody we floor ball w jednej z katowickich szkół niż MŚ naszej dywizji, które odbyły się w Tychach.
Dużo szybciej dowiedziałem się na mieście, że ileś tam procent małżeństw katolickich się rozwodzi niż o tym, że gramy o awans do zaplecza elity. Każdy z moich znajomych obejrzał już co najmniej jeden mecz hokeja dzięki mnie – co sprawia, że przeskoczyłem starania marketingowe PZHL o jakieś 500%.
Dzięki wydawnictwu SQN miałem przyjemność i zaszczyt przełożyć na nasz język książkę Wayne’a Gretzkiego, co pokazuje, że razem z wydawnictwem zareklamowaliśmy hokej na lodzie w naszym kraju bardziej, niż polski hokej przez ostatnie 10 lat. To nie jest autoreklama, to nie jest auto-pochwała. To obraz tego, jak bardzo polski hokej ma w du*** polskie hokej. Każdy z was, kibice, zachęcił kogoś przynajmniej raz do obejrzenia spotkania swojego klubu. Gratuluję, zrobiliście 50 razy więcej, niż Wasz klub.
Po piąte – no to daj rozwiązanie mądralo!
Co my, kibice, żuczki, szaraczki, możemy skoro PZHL nie chce? Możemy mówić o hokeju, pokazywać, wrzucać na profile zagrania, bójki. Jednym słowem, pokazywać światu, że ta dyscyplina istnieje i jest dużo fajniejsza niż to samo ujęcie tak samo lecących gości na nartach (sorry kibice skoków narciarskich – nigdy nie zrozumiem fenomenu). W Polsce jest nas może kilkadziesiąt tysięcy? Jeśli każdy zrobi to przynajmniej raz, dwa razy w tygodniu to zasięg hokeja wzrośnie niesamowicie (polecam serwis Twitter, doskonale sprawdza się u fanów sportu).
Jeśli nam się uda, a nasze „wrzutki” znajdą szerszy oddźwięk to nie miejcie złudzeń. Tak zwana „sama góra” przypisze sobie sukces i nie wspomni o was nawet słowem. Nieważne to. Promujmy dyscyplinę na tyle, na ile potrafimy. Kibice robią swoje podcasty, ja od czasu do czasu robię rozmowy o NHL i PHL w moim „Poranku Kojota”. Nie trzeba robić podcastów – wystarczy post w social mediach przy okazji fajnej bramki czy podania.
Tutaj apel do polskich zawodników. Idźcie za przykładem kilku rodzimych graczy, którzy chętnie rozmawiają z mediami. Dajcie się zaprosić do czegoś więcej niż klubowy wywiad pod tytułem „co nie zagrało w meczu”, albo „czy cieszysz się ze zwycięstwa?”.
I nie obrażajcie się po tych słowach, bo wiecie że mam rację. Nikt nie każe Wam wystąpić u Agnieszki Gozdyry albo napieprzać się w Fame MMA. Wpadnijcie pogadać do podcasterów, jeśli zapraszają. Panowie weterani, macie tyle opowieści i wspomnień.
Wayne Gretzky ma rację mówiąc, że kochamy hokej przede wszystkim ze względu na opowieści, na historie, na anegdoty i relacje. Nie zepsujcie tego gwiazdorzeniem – po pierwsze, gwiazdy muszą się pokazywać, a po drugie to jest Polska i póki co największą gwiazdą hokeja jest tutaj Piotr Szeliga. Jak już przestaniecie kur***** na mnie za te słowa, to zastanówcie się, czy może cała reszta nie jest przypadkiem prawdą.
Michał "Kojot" Kolasiński
Czytaj także: