8 listopada br. w wieku 81 lat odszedł Walery Kosyl. Jeden z najlepszych w historii polskich bramkarzy. Hołd temu znakomitemu hokeiście oddajemy rozmawiając z łódzkim dziennikarzem, red. Wojciechem Filipiakiem.
Kilka dekad temu na łamach katowickiego "Sportu" ukazała się fotografia bramkarza hokejowego. Podpis pod zdjęcie miał rozwiewać wszelkie wątpliwości. "Któż nie zna Walerego Kosyla?" - brzmiało pytanie retoryczne. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, bo istotnie znakomity golkiper ŁKS-u i reprezentacji Polski był postacią powszechnie rozpoznawalną, gdyby na zdjęciu nie znajdował się... Andrzej Tkacz.
Na przełomie lat 60. i 70. poprzedniego stulecia obaj wyśmienici nasi bramkarze współzawodniczyli i rywalizowali, również o miejsce w drużynie narodowej, a kibice zadawali sobie pytanie, który z nich był lepszy? Od takiego pytania rozpoczynam rozmowę z kimś, kto zmarłego 8 listopada 2025 r. Walerego Kosyla znał doskonale. Śmiało mogę sparafrazować tamten podpis pod zdjęcie.
Któż lepiej nie opowie nam lepiej o legendzie ŁKS-u niż red. Wojciech Filipiak, nestor łódzkiego dziennikarstwa, przez lata związany też z katowickim "Sportem", a także z łódzkim hokejem?
HOKEJ.NET No więc, panie Redaktorze, Kosyl czy Tkacz?
– Odpowiadając na to pytanie nie mogę być obiektywny. Bo gdybym miał policzyć wszystkie mecze, w których widziałem Kosyla i Tkacza, to proporcja wyniosłaby gdzie 5:1. Andrzeja oglądałem przy okazji reprezentacji i wtedy, gdy jego drużyny przyjeżdżały do Łodzi. Kosyla miałem na co dzień. Przez te 20 lat, gdy byłem spikerem na meczach hokeistów ŁKS-u, Walek był praktycznie cały czas. Każdy mecz zaczynałem zatem od zdania: „W bramce zagra z numerem pierwszym Walery Kosyl”.
Witał pan Go na lodzie i tak się złożyło, że miał Go pan zaszczyt...
– … pożegnać. Rzeczywiście miałem zaszczyt wygłosić mowę na pogrzebie. Powiedziałem, że jak kiedyś zaczynałem od Kosyla, tak teraz zapowiadam Go po raz ostatni. Powiedziałem również, że sportowca, który schodzi do szatni po ciężkim meczu, w którym dał z siebie wszystko, żegna się oklaskami. Ciekaw byłem, jaka będzie reakcja. Wszyscy zaczęli bić brawo. W pierwszym rzędzie siedział ks. Paweł Łukaszka, znakomity przed laty bramkarz. To było bardzo wzruszające. Zresztą ks. Łukaszka prowadził ceremonię pogrzebową razem z kapelanem łódzkiego sportu, ks. Pawłem Miziołkiem, i pięknie przemówił, wspominając kolegę z tafli. Zresztą, co nas zaskoczyło, z pełną galą i sztandarem zjechała delegacja Podhala Nowy Targ. Poczet sztandarowy był nadzwyczaj godny. Stanowili go Walenty Ziętara i Mieczysław Jaskierski, a także pewien wysoki, kędzierzawy facet, którego w pierwszej chwili nie poznałem. Ktoś powiedział: „To Józek Batkiewicz.” „No dobra” - zastanowiłem się. „Ale dlaczego jest siwy?” Lata lecą. Pamiętam jego kruczoczarne włosy. Cóż, koledzy pięknie reprezentowali hokej ligowy, bo dziś mało kto wie, kim był Kosyl. Ale został pochowany w Alei Zasłużonych, w bardzo prestiżowym miejscu. Nieopodal wielkich ełkaesiaków. Leszka Jezierskiego, Jerzego Sadka, trenera siatkarek, Andrzeja Niemczyka. Towarzystwo całkiem niezłe.
Znał Pan Walerego Kosyla bardzo długo.
– W 1958 roku pojawił się w szerokim składzie pierwszej drużyny ŁKS-u. Miał 14 lat i już trenował z ligowcami. Od najmłodszych lat był zatem wystawiony na ostrzał i później niczego się nie bał. Niektórzy w zespole mieli pod 40 lat i trochę się nad młodym pastwili. Trenerem był jeszcze legendarny Władysław Król. Przez całą swą karierę, poza okresem służby wojskowej, grał w łódzkim klubie. Zresztą przejście do Legii, to była śmieszna sprawa. Napisałem nawet kiedyś, że transfer był tak szybki, że nawet nie nadążyli za nim dziennikarze, nie mówiąc o kibicach. W niedzielę był mecz ŁKS-u i w bramce był Kosyl. W środę było kolejne spotkanie i w bramce Kosyla nie było! Co się dzieje? Zacząłem się rozglądać, patrzę, a Kosyl stoi w bramce... Legii Warszawa. Nawet w gazetach nic nie było napisane, że bramkarz ŁKS-u przechodzi do warszawskiego zespołu. Generalnie nie chciał tam grać. Gdy po zakończeniu służby proponowano mu pozostanie w wojsku, powiedział, że bardzo dziękuje. Zresztą jego powrót do Łodzi wyglądał podobnie. Grał w Legii i nagle: „bach!”, z powrotem był w ŁKS-ie. Został praktycznie do końca kariery. Na inny krajowy transfer nie było szans, Walek mówił, że z Łodzi się nigdzie nie rusza. A na wyjazd zagraniczny dał się namówić dopiero, gdy skończył karierę ligową.
Z wyjazdem do Austrii wiąże się ciekawa historia.
– Namówili go na wyjazd do drugiej ligi austriackiej. Był tam może ze dwa miesiące, rozegrał dosłownie kilka spotkań. Austriacy obiecali, że za ten „pseudotransfer” dadzą... 20 par butów. Wywiązali się, tylko, że buty przyszły do COS-u, bo wszystkie transfery załatwiał Centralny Ośrodek Sportu. Działacze ŁKS-u zgłosili się po te buty, a COS kazał im za nie... zapłacić. A zatem był to transfer zawodnika, za który klub macierzysty musiał zapłacić. Zresztą kariera Kosyla była pełna paradoksów.
Po zakończeniu kariery Walery Kosyl próbował swoich sił jako trener.
– Nawet krótko pierwszej drużyny i, mówiąc szczerze, nie bardzo mu to szło. Walek był taki, że ze wszystkimi był bardzo blisko. No i starsi zawodnicy niekoniecznie go słuchali. Mówili: „Waluś, daj spokój.” Później zawsze gdzieś się pojawiał, ciągle był przy hokeju. Przy pierwszej drużynie, ale prowadził też juniorów. Gdy zlikwidowano pierwszy zespół, przy Łódzkim Ośrodku Sportu powstała sekcja juniorów. On się nimi zajął. Głównie dzięki temu, że mu się chciało, że nie odmówił, że w dalszym ciągu pracował za marne pieniądze, była w Łodzi ciągłość hokeja. Później założyliśmy Łódzki Klub Hokejowy, który nadal istnieje, i Walek był jednym ze współzałożycieli. Bardzo długo był trenerem. Do tej pory rozgrywany jest turniej młodzików im. Walerego Kosyla i zawsze wręcza się na nim nagrodę najlepszego bramkarza. Na pewno dostał ją m.in. Mateusz Studziński.
Na szczęście w ostatnich latach pojawił się ktoś, kto kontynuuje łódzkie tradycje wśród hokejowych bramkarzy.
– Tak, to Maciej Miarka. Kiedyś powiedział, że dlatego zainteresował się hokejem, bo Walery Kosyl był jego sąsiadem. Wiedział, kto to "pan Kosyl", bo właśnie tak się wyraził. Pewnie ktoś starszy mu o Walku opowiadał. Miarka uczestniczył w ostatnim pożegnaniu Kosyla. To ważne, dzięki temu młodemu bramkarzowi przedłużyła się poniekąd dynastia łódzkich golkiperów. Kiedyś w kadrze był Kosyl, teraz jest Maciej.
Walery Kosyl był największą gwiazdą w historii hokejowego ŁKS-u?
– Zdecydowanie tak. Jeśli idzie o poziom sportowy, to równie znakomity był Jurek Potz. Ale jeżeli chodzi o legendę, to nie ma nikogo nad Kosylem. Historyjek jest co niemiara. Kiedyś podczas meczu Walek wyjął z rękawicy organki ustne i zaczął sobie grać, bo było nudno. ŁKS miał przewagę, a bramkarz nie miał co robić. Pod koniec lat 60. doszło do czegoś niezwykłego, bo ŁKS – mając w składzie dwóch reprezentantów Polski, Kosyla i Białynickiego – spadł z I ligi. I grał w II lidze, np. z Bzurą Chodaków. Co można było robić w takim meczu, który ŁKS wygrywał po 18 czy 19 do zera? Kosyl wziął krążek, pojechał i strzelił gola Nie było tak, że trafił do pustej bramki rywala, jak nie raz strzelają bramkarze, bo co to byłaby dla niego za sztuka?
Wysokiej klasy bramkarz, ale też wysokiej klasy poczucie humoru.
– Pamiętam pewną historię. Gdy nastała "Solidarność" sportowców pozwalniali z etatów, wiadomo, jak to wtedy było. Walek jeszcze grał. Na ŁKS-ie było zebranie, żeby wytłumaczyć zainteresowanym, o co chodzi. Któryś z ważnych działaczy „Solidarności” stwierdził, że nie może być tak, by sportowcy mieli lewe etaty i nic nie robili. Jeszcze pół biedy, jak mieli po jednym etacie. Ale niektórzy mieli ich po cztery. Działacz zapytał: "Panie Kosyl, co pan na to?". Walek wstał, wszyscy czekali na to, co odpowie, a on zaczyna: "Rzeczywiście, to nie jest w porządku" - a my w szoku i zastanawiamy się, czy będzie składał samokrytykę: „Też bym wolał mieć jeden etat, bo jak jest wypłata, to czterech nie zdążam obskoczyć”. Cóż, rozbroił całe zebranie, bo wszyscy tak się śmiali, że już nikt nie słuchał. Walek miał świetne poczucie humoru, był prostym chłopakiem. Zawsze mawiał: "Jak mamy zdążyć, to zdążymy". Ryszard Filipiak, zbieżność nazwisk ze mną przypadkowa, były hokeista ŁKS-u, mówił o zespole, że była to drużyna łobuziaków z Karolewa. Do nich należał Waluś Kosyl, był typowym łodzianinem i ełkaesiakiem, choć urodził się w Niemczech, gdzie jego rodzice przebywali na robotach przymusowych. Byli jednak łodzianami i po wojnie wrócili. Mieszkali na Retkini. To taki matecznik łódzkiego hokeja. Większość hokeistów pochodziła z tamtych okolic. Tam były glinianki, można było się zimą uczyć jeździć na łyżwach.
Można spotkać się z informacją, że Walery Kosyl zaczynał od piłki nożnej i był zawodnikiem Elty Teofilów.
– Zgadza się, ale nie do końca, bo ani nie zaczynał, ani w tym konkretnym klubie. Jak przyszedł do hokeja, to chciał być napastnikiem, ale przecież nikt 14-latka do napadu nie wstawił i postawili go na bramce. Jeśli idzie o piłkę nożną, to Elta była, ale później. Wcześniej Walek był napastnikiem w drużynie, która nazywała się Orkan. To była, przed tym, jak pojawił się Widzew, trzecia siła w Łodzi. Po ŁKS-ie i Starcie. Widzew przyjeżdżał na Orkan tramwajem, bo to była klasa A, czy liga okręgowa. Walek grał na środku ataku no i śmiano się, że wyszczerbione cegły w murze fabrycznym za jedną z bramek są po... niecelnych strzałach Kosyla. Do Elty trafił, gdy się przeprowadził i miał bliżej. Ktoś napisał o tym klubie i tak zostało, ale najpierw był Orkan. Zresztą inni hokeiści, którzy latem nie mieli co robić, również grali w Orkanie.
Niewątpliwie Walery Kosyl był postacią niezwykle lubianą.
– I to bardzo, podobnie, jak jego żona. Która była jego... menedżerem. Przychodziła do klubu, załatwiała jego sprawy. Wszyscy mówili: "O, przyszła Prezesowa". Taką miała ksywę. Opiekowała się mężem, niestety kilka lat temu zmarła. Z Walkiem, jeszcze w ubiegłym roku, spotykaliśmy się na piłkarskich meczach ŁKS-u. Bywał w gronie hokeistów, m.in. z Leszkiem Lejczykiem, która przychodziła na stadion i siadała razem. Gdy Walek przestał się pokazywać dowiedziałem się, że jest w domu opieki w Konstantynowie.
To był niewątpliwie odważny człowiek. Być bramkarzem w tamtych czasach, to nie była łatwa sprawa...
– I nie przypominam sobie, by Walek miał jakąś większą kontuzję. Zawsze wychodził bez szwanku. A wspomniany Józek Batkiewicz mógłby opowiedzieć, jak lali się kijami, gdy ŁKS grał z Podhalem. Pamiętam, że kiedyś Kosyl podpadł czymś w Nowym Targu i na kolejnym meczu publika podpuszczała swoich, szczególnie właśnie Józka. Waluś, jak było trzeba, to też potrafił przyłożyć.
A jak to było na mistrzostwach świata w 1972 roku?
– To była słynna sprawa. Na turnieju w Bukareszcie wygraliśmy z USA. Walek przerzucił jednego Amerykanina, który coś tam „zaszurał” przez bandę. Podjechał, trzepnął go i ten wylądował z drugiej strony. Po turnieju na bankiecie ten Amerykanin chodził i szukał Kosylem z butelką whisky. Mówił, że koniecznie musi się napić z bramkarzem. Z gościem, który jego – takiego kozaka – przerzucił przez bandę. Nie mógł go poznać, bo przecież na lodzie Walek był w masce.
W 1976 roku Kosyl nie znalazł się w kadrze na MŚ w Katowicach, choć wcześniej był na IO w Innsbrucku. To efekt słynnej sprawy sauny w Zakopanem, do której... nasikał Marian Feter, a Kosyl wziął to na siebie?
– Myślę, że to był tylko pretekst. Walek musiał wcześniej czymś podpaść trenerowi Kurkowi i szkoleniowiec wykorzystał tę sytuację. Wyrzucił Kosyla, który po tamtym zdarzeniu skończył karierę w reprezentacji. Prawdę mówiąc jednak odbyło się to z korzyścią dla drużyny. Zespół przecież na tym nie stracił, bo Andrzej Tkacz bronił fenomenalnie. Waluś nie miał jednak o to pretensji, specjalnie się tym nie przejął. „Dobra tam, nic się nie stało”.
Dwa razy na igrzyskach olimpijskich, siedem razy na mistrzostwach świata. 559 meczów ligowych. Niebywałe osiągnięcia.
– A warto pamiętać, że w tamtych latach w lidze grało się znacznie mniej spotkań. Kosyl był szefem na lodzie. Miał autorytet, cały czas ustawiał obronę. Bez przerwy gadał, przez cały mecz. Ludzie na widowni tego nie słyszeli, ale przy bandzie było słychać. Koledzy nawet się wściekali. Krzyczeli nawet: „Ty, Wolna Europa, przestać nadawać!”.
Smutno, panie Redaktorze, gdy takie postaci możemy już tylko wspominać.
– Wokół ŁKS-u działa klub seniora i Jacek Bogusiak organizuje spotkania. Często biorę w nich udział. Niestety z całej wielkiej czwórki olimpijczyków z 1972 roku z Sapporo żaden już nie żyje. Kosyl był najstarszy i zmarł ostatni. Jurek Potz odszedł za wcześnie, Krzysiek Białynicki zmarł w 2014 roku, a Adam Kopczyński, na covid, w 2021 roku. Teraz pożegnaliśmy Walka.
Czytaj także: