Za nami pierwsze 4 dni Mistrzostw Świata Elity w Pradze i Ostrawie. Reprezentacja Polski daje nam powody do radości i możemy być dumni z biało-czerwonych. Podobnego zdania jest również Grzegorz Piekarski, który zgodził się w krótkim felietonie podsumować dla nas występy polskich "orłów".
Po dwóch pierwszych meczach z Łotwą - brązowym medalistą ubiegłorocznych mistrzostw świata elity oraz Szwedami - jednym z głównych faworytów do złota tegorocznych mistrzostw Świata, reprezentacja Polski ma jeden bardzo ważny punkt wywalczony w meczu z Łotyszami, który polscy hokeiści uzyskali po przegranej w dogrywce 4:5. Do tej pory bilans bramek po dwóch meczach to 5 strzelonych bramek, w tym jeden gol strzelony Szwedom oraz 10 goli straconych. Pomijając wszelakie statystyki, liczby i punkty zdobyte. Z całą pewnością polscy zawodnicy dostarczyli nam w ciągu tych dwóch meczy tylu pozytywnych emocji, których od kilkudziesięciu lat w polskim hokeju nie było.
Przede wszystkim sprawili, że niezależnie od tego jak się skończy ten turniej możemy być dumni z tej drużyny. Śmiało stwierdzę, że swoją postawą zapisali się złotymi zgłoskami w historii polskiego hokeja i nie są to słowa rzucane na wyrost.
Kto by pomyślał, że brązowi medaliści z ubiegłego roku Łotysze będą musieli wyszarpać nam punkt dopiero w dogrywce? ponieważ w regulaminowym czasie po sześćdziesięciu minutach na tablicy widniał wynik 4:4. Po tym meczu zagraniczne media na głównej stronie IIHF napisały, że to był prawdziwy thriller i najlepszy mecz do tej pory na mistrzostwach. Polacy pierwszy raz zaskoczyli cały hokejowy świat strzelając pierwszego gola za sprawcą 19 letniego Krzysztofa Maciasia - strzelca bramki dającej nam prowadzenie.
Był to pierwszy gol strzelony na mistrzostwach świata elity od 2002 roku, jak i również pierwszy symboliczny gol strzelony w pierwszej rundzie mistrzostw Świata elity od 1992 roku, kiedy to Polacy przegrali z Niemcami 11:1. W tym meczu trzykrotnie wychodziliśmy na jednobramkowe prowadzenie. Za sprawą łotewskiego zawodnika Rihardsa Bukartsa w 15. minucie trzeciej tercji Łotwa wychodzi na prowadzenie 4:3 i wydawałoby się, że pierwsze spotkanie zakończy się porażką. Nic bardziej mylnego, ponieważ Mateusz Bryk na 3 minuty i 36 sekund do końca spotkania strzałem spod niebieskiej wyrównał na 4:4 i do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka.
Wywalczony punkt z Łotyszami, zeszłorocznymi brązowymi medalistami w pierwszym meczu to coś naprawdę, czego mało kto się spodziewał. Być może będzie to bardzo ważny punkt, który pozwoli nam się utrzymać w elicie. Najlepszy zawodnik meczu w polskiej drużynie to 19-letni Krzysztof Maciaś, zdobywca dwóch goli, debiutant na seniorskich mistrzostwach świata. Zawodnik ten, w mojej ocenie może w przyszłości stanowić o sile tej reprezentacji, a na pewno być jej podporą przez kolejne lata. Nie tylko podoba mi się jego zaangażowanie i hokejowy poziom, który prezentuje, ale również jego wypowiedzi po meczowe świadczą nie tylko o jego dojrzałości już w takim młodym wieku, ale również o skromności i pokorze która jest niezbędna, aby odnieść w sporcie a tym bardziej w hokeju, sukces, czego życzę z całego serca.
Myślę, że cała drużyna zasługuje na słowa uznania od bramkarza (Johnny zabronił kapitalny mecz i trzymał nas cały czas w grze) po ostatniego zawodnika. Bardzo mi żal Bartka Ciury, który już w pierwszym meczu doznał kontuzji złamania palca. Szkoda, bo to zawodnik bardzo charakterny, świetnie przygotowany fizycznie do tego, aby siłowo walczyć, jak równy z równym z najlepszymi na tych mistrzostwach.
Mecz nr 2 ze Szwedami miał być dla Szwedów formalnością, łatwym i przyjemnym spotkaniem, jak to opisywały szwedzkie gazety sportowe meczem, w którym Szwedzi strzelą minimalnie 12 goli. Wygrali tylko 5:1. Oczywiście dominowali, to oni dyktowali warunki gry i nie ma, co się temu dziwić skoro w składzie mają 18 zawodników z ligi NHL, w tym chyba najlepszą linie defensywną na tych mistrzostwach z Karlssonem i Hedmanem na czele obrońcami, którzy otrzymywali nagrody za najlepszego obrońcę całej ligi NHL. Za sprawą Alana Łyszczarczyka, który strzałem zza bramki zaskoczył Filipa Gustafsona bramkarza NHL drużyny Minnesota Wild strzeliliśmy jedynego gola choć sytuacji aby strzelić kolejne było kilka. Do 54 minuty był wynik 3-1!
I chyba każdy przecierał oczy ze zdziwienia, że momentami potrafiliśmy grać jak równy z równym z drużyną składającą się z gwiazd z NHL. Mina głównego szkoleniowca z początku trzeciej tercji drużyny "Trzech Koron" była niezbitym dowodem na to, że polscy hokeiści znowu zadziwili hokejowy świat. Pierwsza formacja Szwedów przebywała na lodzie prawie 20 minut w tym spotkaniu, co świadczy, że główny trener nie był aż tak pewny, może nie samego wyniku, ale liczby strzelonych goli które w fazie grupowej mają znaczenie. No właśnie przypadkowa kara Kamila Górnego, który za nieszczęśliwe zagranie wysokim kijem, otrzymał karę 2+2 min. To spowodowało, że Szwedzi dorzucili kolejne 2 gole wygrywając 5-1. W całym meczu oddali 38 strzałów. Ta liczba pokazuje jak wiele serca i wysiłku włożyli podopieczni Róberta Kalábera. W bramce świetnie zabronił David Zabolotny, który swoją postawą udowodnił, że spokojnie może rywalizować o miejsce pierwszego bramkarza. A przecież nie miał łatwego zadania mając przed sobą takiej klasy zawodników jakimi są Szwedzi.
Chyba najlepszym podsumowaniem tego meczu są słowa kapitana Szwedów jednego z najlepszych obrońców ligi NHL, Erika Karlssona, który stwierdził, że Polska zagrała dobry mecz i, że jesteśmy naprawdę dobrą hokejową drużyną, która sprawiła, że to nie był dla Szwedów łatwy mecz. Chyba dobitny i najlepszy obrazek z meczu, potwierdzający słowa kapitana Szwedów, to zagranie Macieja Urbanowicza, który pod koniec meczu pod bandą „zmielił" Victora Hedmana, hokejowego giganta obrony z drużyny Tampy Bay Lightning, dwukrotnego zdobywcę trofeum najlepszego defensora ligi, zawodnika, który ma 198 cm wzrostu i waży 111 kg. Oczywiście to tylko taki fragment meczu, ale pokazuje, że przystąpiliśmy do tego meczu bez strachu , bez obawy, ale z wielkim uznaniem i szacunkiem do przeciwnika.
Po dwóch meczach naprawdę można z optymizmem patrzeć na arcyważną potyczkę z Francuzami, która będzie decydowała o losach pozostania w elicie.
Jedno jest pewne potrzebujemy tego, potrzebujemy grać wśród najlepszych aby się hokejowo rozwijać. Udowodniliśmy tymi dwoma meczami, że to nie jest dziełem przypadku, że gramy w elicie, a wynikiem nie tylko ciężkiej pracy, (fizycznie wyglądamy kapitalnie i nie ustępujemy szybkościowo drużynom, z którymi już graliśmy), a efektem naprawdę utalentowanego pokolenia hokeistów - dla niektórych zawodników te mistrzostwa są nagrodą za całokształt niebywałej kariery reprezentacyjnej, o których wielu mogło tylko pomarzyć.
Hokejowo wyglądamy bardzo dobrze. Fizycznie jak wspomniałem kapitalnie. Jesteśmy szybcy, dynamiczni potrafimy grać przy bandach, potrafimy wytrzymać tempo, które narzucili Łotysze i Szwedzi przez 60 minut, a to świadczy o bardzo dobrym przygotowaniu motorycznym. Mamy pomysł na grę, nie popełniamy aż tak dużo błędów, potrafimy szybko przejść do kontrataków, widać kolektyw i drużynę. W skrócie, ręce same składają się do oklasków.
Teraz trzymajmy kciuki za mecz z Francją.
Naprawdę możemy być dumni z tego, w jaki sposób polscy hokeiści do tej pory reprezentują cały naród na Mistrzostwach Świata Elity. Czapki z głów.
Czytaj także: