Wszyscy obudzimy się kiedyś i złapiemy się na myśli, że „kurła, kiedyś to było lepiej”. Każde czasy były lepsze, fajniejsze i ciekawsze – jedynym warunkiem jest to, że muszą to być lata, w których byliśmy na tym świecie. Niemniej będę trzymał się tezy, że powody, dla których nienawidzimy dzisiejszego przychodzą na myśl wielu dzisiejszym kibicom. Nieważne czy jesteś niewiele starszy od eksplozji w Czarnobylu, czy zostałeś spłodzony w efekcie lęku przed kryzysem ekonomicznym w 2009 roku. Idę o zakład, że z co najmniej połową argumentów się ze mną zgodzisz.
Dzisiejsze wschodzące gwiazdy to rozpieszczone gówniarze
Powiedzmy sobie od razu na wstępie, że w przeważającej większości będę tu mówił o zawodnikach NHL. Po pierwsze dlatego, że jedyną wschodzącą gwiazdą polskiego ganiania za krążkiem jest Krzysiek Maciaś i nie zbliża się on w mojej ocenie do jakiegokolwiek „gówniarstwa”. Po drugie, nawet jeśli w TAURON Hokej Lidze jest ktoś, kto uważa się za młodą gwiazdę, to nie należy podziwiać ani się śmiać, a raczej współczuć i jakoś pomóc wyjść z tej fantasmagorii.
Pierwszym takim rozpieszczeńcem jest dla mnie Trevor Zegras z Anaheim Ducks. Wybitnie ofensywnie utalentowany napastnik nieumiejący absolutnie nic oprócz strzelania bramek – a i to mu ostatnio nie idzie. Zawodnik ma bujną czuprynę, wygląd, okładkę serii gier NHL. Ma też paskudny charakterek, niechęć do ciężkiej pracy i rozwoju jako hokeista. Zainkasował dwuletni kontrakt za ponad 5 milionów dolarów rocznie, a punktowo ustępuje obecnie nawet Liamowi O’Brienowi z Arizona Coyotes. Obecnie kontuzjowany, wcześniej sadzany na ławce Zegras po prostu nie ma ochoty się zmęczyć. Na szczęście trener Ducks nie ma nad sobą presji, jak w Toronto i może sadzać na ławce niesforne przepłacane gwiazdeczki.
Skoro o Toronto mowa, to tu kłania się duet Auston Matthews - Mitch Marner. Obaj panowie giną w fazie play-off, bo po prostu nie chcą się narażać. O ile ten pierwszy doskonale blokuje strzały własnym ciałem, o tyle obaj panowie nie narażą swoich drogocennych cielesnych postaci dla zdobycia jakiegoś tam trofeum. Obaj zarabiają kosmiczne pieniądze, ponieważ Maple Leafs wpadli w pułapkę przepłacania wszystkich jak leci. W sezonie zasadniczym ich talenty pozwalają, cytując klasyka, dać z siebie całe 30 procent. W fazie play-off ich nie ma, ale też nie mają potrzeby być. Po prostu im się nie chce. Ot, taki urok bogactwa gwarantowanego.
Dzisiejsi zawodnicy są korporacyjnie identyczni
Jakiś czas temu powiedział to Aleksiej Kowaliow, a ja powtarzam to chętnie za każdym razem. Zawodnicy są identyczni, grają identycznie i zachowują się identycznie. Owszem, żyją dużo zdrowiej niż koledzy po fachu sprzed trzech dekad, ale żyją tak samo, jedzą tak samo i grają tak samo. Zarzuca mi się, że wychwalam rockowo żyjących zawodników jak Brett Hull. Owszem, bo i tacy byli potrzebni. Obecnie mamy tak samo ćwiczących panów ładnych zajadających smoothie między meczami i chowających się ze wszystkim co nie jest kawą albo „zdrową przekąską” (ku*** mać, skręca mnie już od słuchania o tych zdrowych przekąskach).
W latach 90. był Al Iafrate, który palił papierosy wagonami między tercjami. Był Brett Hull tankujący procenty wieczorami, by rano grać jak z nut na treningach. Był też wiecznie wysportowany Paul Kariya, atletyczny Mike Richter czy wybitnie zbudowany Mikael Renberg. Był też Chris Pronger, który zaczął grać w hokeja w okolicach 10. roku życia i nigdy specjalnie nie ćwiczył i nie trzymał diety. Było urozmaicenie. Obecnie wszyscy ładnie ćwiczą, ładnie pilnują, żeby nikt ich nie złapał z hot dogiem (no może poza Philem Kesselem) i ładnie robią wszystko tak samo. Taka fabryka jednakowego stylu życia wymierzonego taką samą ramą. Nie wiem jak was, ale mnie od tego trochę mdli.
Obecnie wszyscy muszą być tak samo zajebiście szybcy. Nie ma wolnych zawodników. Otóż kilkadziesiąt lat temu hokej był dużo wolniejszy, a jednak był dużo ciekawszy. Dużo więcej było improwizowanych zagrań przy pomocy ciężkich drewnianych kijów. Dużo więcej było zawodników z sygnaturowymi zagraniami. Obecnie mamy wrzucanie krążka na łopatce, co zresztą pierwszy raz zrobiono kilkanaście lat temu, a poza tym to nic. Pawieł Daciuk robił absolutne czary i to za każdym razem inne, Steve Yzerman podawał czasami tak karkołomnie, że lądował na bandach, ale taka asysta zawsze kończyła się bramką. A teraz?
Hokej nie nadąża za teraźniejszością
Teoretycznie przeczę tu sobie, ale czy na pewno? Powyższe aspekty to raczej faktory, które doskonale wpisują się w dzisiejszą sportową rzeczywistość. Dużo pieniędzy i dużo mniej wysiłku. Jednak zadziwia mnie fakt, że hokej nie nadąża pod kątem marketingu. Nie potrafię pojąć, że do teraz nie mamy specjalnie zawodników robiących jakieś dzikie wyświetlenia na mediach społecznościowych. Ostatnim, jak nie jedynym, takim przykładem był dla mnie obecna gwiazda podcastu Spittin Chiclets - Paul Bissonnete. Jeszcze za czasów kariery w barwach Coyotes, zawodnik już miał najpopularniejsze konta spośród wszystkich zawodników, a przecież zdobył zaledwie osiem bramek i regularnie grzał klubową ławę.
Jak to jest, że żaden 20-letni zawodnik nie robi czegoś więcej na popularnych platformach jak Tik Tok? Dlaczego świat nie dowiaduje się szerzej o którejkolwiek z obecnych gwiazd? Connor McDavid? Connor Bedard? O tych zawodnikach wiedzą jedynie kibice hokeja. Każda dyscyplina miała swoją Annę Kurnikową - zawodnika niekoniecznie nawet wybitnego, ale charakterystycznego. Czy na naszym podwórku ktoś taki kiedykolwiek się pojawił? Chciałoby się rzec Wayne Gretzky. Trudno tu mówić o wielkiej osobowości medialnej, ale faktycznie promowany był z całych sił. Czy historia zgłasza kogokolwiek innego? Chętnie poznam Waszą opinię bo być może w natłoku pesymizmu nikt nie przyszedł mi do głowy. Odmawiam wersji, że hokeiści po prostu nie mają osobowości. Być może charakter dyscypliny sprawia, że nie wypada za bardzo się wychylać?
Kara albo bójka za wszystko
Jako zwolennik bójek, sam nie wierzę że to piszę. Tak, bójki dzieją się obecnie po niemal każdym mocniejszym zagraniu, po każdym czystym zagraniu. Wynika to dla mnie z faktu, że dzieciaki nie są przyzwyczajone do twardej gry i każdy taki atak traktują jak zamach na ich życia. Opatulone kołderką bezstresowego wychowania i otoczone opieką rodziców zawsze gotowych pisać skargi na trenerów, którzy podnieśli głoś na produkty ich miłości, nie są przyzwyczajeni do zwyczajnej twardej gry. W niższych ligach trenerzy są zwalniani, jeśli pozwalają zawodnikom grać ostrzej, w juniorskich często w ogóle się tego zabrania, więc młodym adeptom pozostają próby zostania gwiazdą ataku i królem strzelców. Efekt jest taki, że każdy większy bodiczek jest już potencjalnym morderstwem.
Kary to kolejny element, który mnie drażni. Sędziowie zarówno w THL jak i NHL gwizdają absolutnie wszystko, niezależnie czy wina wystąpiła czy nie. Sport przyspieszył, ludzkie oko nie nadąża, więc czasami arbitrzy wolą odgwizdać coś na wszelki wypadek. Nic mnie tak nie wkur***, jak mocne zagrania przerwane gwizdkiem bo „były za mocne”. Idealnym przykładem było pierwsze mocne zagrania Connora Geekie podczas MŚ Juniorów, za które to wyleciał on z meczu. Zagranie było czyste i mocne jak cholera. Skoro było czyste, ale mocne jak cholera, to zawodnik musiał otrzymać karę meczu.
Co nas czeka?
Nastąpi element szczytowy tego badziewia. Próby zakazania bójek jako takich, w końcu próby ograniczenia gry ciałem i wszystko w imieniu wyimaginowanego bezpieczeństwa. A potem nastąpi przełom i wszystko pójdzie dokładnie w drugą stronę. Będziemy świadkami powrotu krwawego sportu i powrotu do korzeni, z których część słusznie wyrwaliśmy.
Czytaj także: