Kasper Bryniczka dochodzi do siebie po pechowej kontuzji, której nabawił się tuż przed ostatnim czempionatem. Na konferencji prasowej Stowarzyszenia Zawodników Hokeja na Lodzie postanowił opowiedzieć o swoich zmaganiach dotyczących leczenia i powrotu do zdrowia, a także sprostować wersję wydarzeń przedstawioną przez Mirosława Minkinę, wiceprezesa PZHL.
– Usłyszałem, że za okres kontuzji co miesiąc inkasowałem 12 tysięcy złotych. Kilka spraw wymaga wyjaśnień – rozpoczął zawodnik Comarch Cracovii. – Mój przypadek był ciężki, nikomu tego nie życzę. Ale nie od dziś wiadomo, że hokej boli.
Bryniczka urazu nabawił się tuż przed mistrzostwami świata w Budapeszcie. 16 kwietnia biało-czerwoni w towarzyskim meczu zmierzyli się z Ukrainą.
– W pierwszej zmianie poczułem ogromny ból i już wtedy wiedziałem, że sprawa jest bardzo poważna. Niestety nie mieliśmy wówczas swojego lekarza, a nikt z obsługi kadry nie pojechał ze mną do szpitala. Uczynił to Węgier, opiekun naszej reprezentacji, który nie został wpuszczony na badania – opowiedział 28-letni środkowy.
– Warunki w tamtejszym szpitalu były fatalne. Wniesiono mnie do niego metodą „pod pachy”. Na dodatek nie zrobiono mi żadnego poważnego badania, USG, nie mówiąc już o rezonansie. Lekarz diagnozował mnie ręcznie, a sprawdzenie stabilności kolan w moim stanie okazało się bardzo bolesne. Niestety doktor nie mówił po angielsku, a co nieco na angielski przetłumaczył mi pielęgniarz – dodał.
Po badaniach zawodnik wrócił do hotelu, ale to był dopiero początek jego problemów.
– Kolejną kwestią był transport do Polski. Czekałem kilka dni w Budapeszcie i nic w tym temacie się nie działo. W tym czasie mój kolega z pokoju hotelowego Damian Kapica pomagał mi w najprostszych czynnościach. Sam nie potrafiłem się ubrać, usiąść czy nawet skorzystać z toalety – kontynuował Kasper Bryniczka.
– Ostatecznie wracałem do kraju z panem Sławomirem Budzińskim, przedstawicielem firmy CCM dostarczającej dla kadry sprzęt hokejowy. Zawiózł mnie do Nowego Targu, gdzie miałem przejść serię kompleksowych badań – wyjaśniał.
Jeden z członków zarządu PZHL zapewnił napastnika, że załatwił mu wszystkie badania w miejscowym szpitalu.
– Wypożyczyłem wózek i udałem się do poradni ortopedycznej. Tymczasem pan doktor uświadomił mnie, że nie wie nic o mojej wizycie. Półtorej godziny spędziłem w poczekalni, a później lekarz po szybkich oględzinach wypisał mi skierowanie na rezonans magnetyczny z dopiskiem „pilne”. Poinformował mnie, że mogę poczekać na nie nawet dwa miesiące. Zdecydowałem się podzwonić po znajomych doktorach, a następnie zapłacić za to badanie z własnej kieszeni – opowiedział wychowanek Podhala Nowy Targ.
Wtedy do Bryniczki zadzwonił jeden z działaczy Polskiego Związku Hokeja na Lodzie z informacją, że załatwił mu wizytę u świetnego specjalisty – profesora Krzysztofa Ficka, który w Bieruniu prowadzi swoją klinikę.
– Od razu się zgodziłem, bo w tej klinice sześć lat temu przeszedłem zabieg rekonstrukcji. Tam przeszedłem rezonans obu kolan, ale lekarze byli zdziwieni, że na to badanie musiałem czekać 10 dni. Ustaliliśmy termin operacji na 8 maja – powiedział Bryniczka.
Kwota operacji miała wynieść około 15 tysięcy złotych. PZHL wypłacił mi 10 140 zł, a resztę do tej kwoty miał dołożyć ubezpieczyciel w ciągu 14 dni roboczych.
– Od kliniki dostałem informację, że podczas mojego zabiegu korzystano z usług banku ścięgien i w związku z tym faktem ogólna cena zabiegu wzrosła o trzy tysiące złotych – zwrócił uwagę gracz Cracovii.
Trzy tygodnie po operacji zawodnik dowiedział się od przedstawiciela bieruńskiej kliniki, że do pełnej opłaty za zabieg brakuje 7860 złotych.
– Okazało się, że hokejowa centrala nie dopłaciła do zabiegu wspomnianej kwoty, a ubezpieczyciel nie wypłacił całości zobowiązania. Skontaktowałem się z panią Moniką Klinkosz, która wyjaśniła mi, że aby otrzymać kwotę od ubezpieczyciela niezbędne jest wysłanie wszelkich faktur i dokumentacji medycznej. Szkoda, że wcześniej nikt tego jasno nie wyartykułował – powiedział napastnik, który odniósł się też do organizowanej dzień wcześniej konferencji prasowej PZHL.
– Mirosław Minkina mówił, że w moim przypadku wszystko załatwione było tip-top. Nie do końca. Był to dla mnie bardzo trudny okres, bo oprócz problemów, o których wcześniej mówiłem, sytuację komplikował fakt, że moja żona była w zaawansowanej ciąży. Mieliśmy też już małego synka Władzia, a żona musiała zajmować się jeszcze mną. Nie było kolorowo– relacjonował 28-letni środkowy.
– Poza tym przez cztery miesiące byłem odcięty od środków finansowych. Dopiero po upływie 95 dni od kontuzji dostałem zgodę na wypłatę 400 zł dziennie za niezdolność do gry. W piśmie od firmy ubezpieczeniowej od razu poinformowano mnie, że pozostałą należność dostanę po zakończeniu leczenia, więc informacje o tym, że dostawałem 12 tys. zł co miesiąc są nieprawdziwe – zakończył Kasper Bryniczka.
Czytaj także: