Hokej.net Logo

Jedyny taki mecz Polski w historii. W dogrywce załatwił nas nazista

fot. hockeyarchives.info / idnes.cz
fot. hockeyarchives.info / idnes.cz

W 1929 roku, jedyny raz w historii, nasza drużyna narodowa zagrała w finale dużego turnieju. W Budapeszcie, w starciu decydującym o mistrzostwie Europy, marzeń o złocie pozbawił nas monachijski puczysta, a później członek NSDAP.

Wolfgang Dorasil był etnicznym Niemcem. Przyszedł na świat w Opawie 7 września 1903 roku, gdy miasto leżało w granicy monarchii austro-węgierskiej. W stwierdzeniu, że urodził się w dobrej rodzinie nie ma krzty przesady. Jego dziadek, Karl, prowadził od połowy XIX wieku przy Horní náměstí (Rynku głównym) 55 sklep żelazny, a także założył w Brance u Opawy, niewielką fabrykę Branecké železárny. Produkowano w niej drobne przedmioty z metalu, jak m.in. gwoździe czy podkowy. Interes kręcił się znakomicie, a na jego czele Karla Dorasila zastąpił jego syn, również Karl. Ojciec Wolfganga.

Plan był taki, że wyjątkowo pojętny młody człowiek, który ukończył gimnazjum w Opawie, która po I wojnie światowej znalazła się w granicach Czechosłowacji, wyjedzie na studia ekonomiczne w Monachium, a gdy wróci – przejmie rodzinny interes. Tak też się stało, ale w stolicy Bawarii, miast zgłębiać tajniki nauk ekonomicznych, zaangażował się w politykę. Po niezbyt fortunnej, dodajmy, stronie. Brał bowiem udział w Puczu Monachijskim, który miał wynieść do władzy w Republice Weimarskiej, Adolfa Hitlera. Niewydarzony malarz trafił za to za kratki. Dorasil takiego losu uniknął, ale o dalszym studiowaniu mógł zapomnieć. Wydalono go z uczelni i wrócił do Opawy, która w jego niemieckiej duszy nosiła nazwę Troppau.

W mieście, zwanym „Białą Perłą Śląska”, funkcjonował hokejowy klub opawskich Niemców, Troppauer Eislaufverein. Zresztą ta narodowość była w mieście i jego okolicach przeważająca. W 1921 roku, według pierwszego spisu powszechnego w Czechosłowacji, dwie trzecie mieszkańców Opawy stanowili Niemcy. To i tak mniej niż w 1910 roku, gdy Wolfgang Doralis był dzieckiem. Wtedy 93 procent mieszkańców miasta przyznawało się do niemieckości.

Był już na igrzyskach

Nic więc dziwnego, że wyżej wymieniony klub nosił nazwę, jaką nosił. Swoje mecze rozgrywał na naturalnym lodowisku, które powstało jeszcze w 1858 roku i można znaleźć informację, że, po wiedeńskim i budapesztańskim, było trzecim największym lodowiskiem w Europie Środkowej. W tym samym miejscu znajduje się dziś opawski Zimní stadion, który wielu polskich kibiców – ze sparingowych potyczek naszych klubów ze Slezanem Opava – z pewnością kojarzy.

Na pewien czas Wolfgang Dorasil zapomniał o politycznych ambicjach i skupił się na hokeju na lodzie. A, że szło mu dobrze, by nie powiedzieć bardzo dobrze, trafił do reprezentacji Czechosłowacji. W 1928 roku wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Sankt Moritz i zagrał w meczu przeciwko Polakom. Po zaciętym boju Czechosłowacja wygrała 3:2 i nasz zespół – wcześniej 2:2 zremisowaliśmy ze Szwedami – musiał pożegnać się z turniejem. W Szwajcarii Dorasil jakoś szczególnie nie dał nam się we znaki, ale powoli zmierzamy do momentu, kiedy to właśnie za jego sprawą straciliśmy szansę na triumf w międzynarodowym turnieju.

Rok po Sankt Moritz, czyli w 1929 roku, rozgrywano mistrzostwa Europy w Budapeszcie. Była to wówczas, po igrzyskach olimpijskich, najważniejsza hokejowa kompetycja, gdyż rywalizacja w mistrzostwach świata zainaugurowana dopiero zostanie rok później. Pod wodzą słynnego Tadeusza Ralfa Adamowskiego nasza reprezentacja, nim zakotwiczyła w stolicy Węgier, pojechała do Szwajcarii. W Davos rozgrywała mecze pod szyldem warszawskiego AZS-u z drużynami szwajcarskimi, niemieckimi i złożonymi z Kanadyjczyków. Jak się później okazało były to bardzo cenne sparingi.

Zagraliśmy w „grupie śmiechu”

Następnie nasi udali się do Riessersee, niemieckiego miasteczka, położonego na granicy ze Szwajcarią. Tam pokonaliśmy Helwetów, brązowych medalistów olimpijskich, 2:0, a starcie z gospodarzami nie doszło do skutku z powodu niesprzyjającej aury. Zamiast rywalizacji na ligowej tafli hokeiści obu drużyn postanowili zagrać w... ping-ponga. Wystąpiło po 6 zawodników w każdym z zespołów, a Polacy wygrali 106:90. Nie jest to triumf na miarę tego spod Grunwaldu, czy nawet tego z warszawskiego Stadionu Narodowego, ale zawsze cieszy.

Jeszcze w Niemczech Polacy dowiedzieli się, że w grupie eliminacyjnej na mistrzostwach Europy przyjdzie im się zmierzyć z Finami, o których nikt nic nie widział, bo wcześniej nie grali nigdzie poza północną częścią Europy, a także ze Szwajcarami. To było dobre, by nie powiedzieć znakomite losowanie. Helwetów ograliśmy przecież kilka dni wcześniej, a o wiele bardziej martwić musieli się inni. W „grupie śmierci” znaleźli się Niemcy, Czechosłowacy i Austriacy, a zatem nasze zestawienie było „grupą śmiechu”. Tym bardziej, że Suomi ostatecznie do Budapesztu nie dojechali, o czym dowiedzieliśmy się już w stolicy Węgier.

Wystarczyło zatem wygrać jeden mecz, by awansować do fazy finałowej i nasi – po dwóch golach Aleksandra Tupalskiego – wygrali 2:0. Wcześniej Polacy, jak wszystkie inne ekipy, uczestniczyli w uroczystym otwarciu turnieju. W jej trakcie gospodarze popełnili niemałe faux pas, bo miast Mazurka Dąbrowskiego wojskowa orkiestra odegrała pieśń „Z dymem pożarów”, skomponowaną przez Józefa Nikorowicza, do której słowa napisał ostatni wielki poeta romantyzmu, Kornel Ujejski.

Hymn zagrano z broszury

Jak do tego doszło? Prawdopodobnie w ręce węgierskie trafiła broszura, wydana w Moskwie, w 1916 roku, nakładem Wincentego Gorzeliniaskiego, pt. „Trzy Polskie Hymny Narodowe”. Albo też niemal identyczna, wcześniejsza broszura, wydana przez Leona Idzikowskiego w Kijowie. Obie zawierały zapis nutowy trzech pieśni: „Z dymem pożarów” właśnie, a także „Boże coś Polskę” i „Jeszcze Polska nie zginęła...” (taki tytuł widniał na okładce). Zagrano pierwszą w wymienionych, choć przecież od niemal dwu lat, dokładnie od 27 lutego 1927 roku, na mocy okólnika MSW, Mazurek Dąbrowskiego oficjalnie był naszym hymnem narodowym.

W drugim meczu, który okazał się półfinałem, Biało-czerwoni mierzyli się z Austriakami. Mocną ekipą mistrzów Europy z 1927 roku. Na IO w Sankt Moritz zespół ten – mając w składzie znakomitego strzelca, Ulricha Lederera, urodzonego w... Opawie! – otarł się o strefę medalową. W dotychczasowych meczach dwa razy Austriacy z nami wygrali, ale tym razem górą byli Polacy. Gramy cudowny mecz.

„Gra naszej drużyny stada na rzadko spotykanym w Europie poziomie. Polacy od początku wykazują zdecydowaną przewagę nad nieco zmęczonym przeciwnikiem. W pierwszej tercji. Kulej wyjeżdża z obrony naprzód i pięknym dalekimi strzałem z prawego skrzydła uzyskuje prowadzenie. Po pauzie Adamowski strzela bramkę z podania Tupalskiego. W ostatniej tercji gra się nieco wyrównuje. Austriacy uzyskują jedyny punkt przez Lederera. Ostatecznie Krygier pięknym przebojem ustala wynik na 3:1.” - pisał na łamach „Przeglądu Sportowego” o zwycięskim półfinale jeden z jego bohaterów, Włodzimierz Krygier

To my atakowaliśmy Czechów!

Dodajmy, że dla Austriaków był to piąty mecz na turnieju w ciągu pięciu dni. Polacy grali drugie spotkanie. Nie my jednak układaliśmy regulamin, nie my losowaliśmy grupy i nie my odpowiadaliśmy za to, że Finowie nie przyjechali. Nasz rywal, po zajęciu drugiego miejsca w „grupie śmierci”, musiał grać dwa dodatkowe mecze o wejście do półfinału. Ze Szwajcarią i Węgrami.

Finał, jedyny w historii polskiego hokeja, zaplanowano na 2 lutego 1929 roku. Polacy mieli zmierzyć się z Czechosłowacją, która w grupie pokonała Austrię (3:1) i Niemcy (2:1) – wszystkie pięć goli dla naszych południowych sąsiadów strzelił legendarny Josef Maleček. W półfinale Czechosłowacja zmierzyła się z Włochami i był to nadspodziewanie wyrównany mecz. Wtedy, po raz pierwszym na tym turnieju, dał o sobie znać Wolfgang Dorasil, który w dogrywce – grano wówczas dodatkowo dwa razy po 5 minut, a strzelona bramka nie kończyła zawodów – przesądził o awansie Czechosłowacji do finału.

Wielki finał rozpoczął się 2 lutego 1929 roku o godz. 18:30. Grano na sztucznym lodowisku, jednym z pierwszych takich obiektów w Europei, Városligeti, usytuowanym w Lasku Miejskim. Przy sztucznym oświetleniu, rzecz jasna, choć zawodnicy – szczególnie bramkarze – narzekali nieco na jego jakość. Na tafli od pierwszych minut trwał wyrównany bój, a z prasowych – zarówno polskich, jak i czeskich przekazów – wynika, że to Polacy byli zespołem, który chciał grać otwarty, ofensywny hokej. Czechosłowacja głównie się broniła.

Zaskoczył Stogowskiego

W 24. minucie meczu Ralf Adamowski trafia do siatki po świetnym zagraniu Tupalskiego. Gol nie zmienia obrazu gry, a nasz zespół – miast bronić prowadzenia – stara się atakować dalej. Zostajemy za brawurę niestety skarceni na, uwaga, minutę i 40 sekund przed końcem trzeciej tercji. Bohumil Steingenhöfer z praskiego Zbraslavia pokonuje doskonale spisującego się w naszej bramce Józefa Stogowskiego, który zasłonięty przepuszcza stosunkowo niegroźny strzał. 100 sekund dzieliło Polskę od złotego medalu mistrzostw Europy.

Wyrównujący gol uskrzydla Czechosłowację. Zmęczeni mało ekonomiczną grą Polacy zostają zepchnięci do defensywy i w siódmej minucie dogrywki Wolfgang Dorasil zaskakuje Stogowskiego po raz drugi. Do końca dodatkowego czasu pozostaje niewiele. Czechosłowacja, zespół zdecydowanie bardziej doświadczony, pokazuje Polakom, jak powinno się utrzymywać prowadzenie. Wybrzmiewa końcowy gwizdek belga Paula Loica, ówczesnego prezesa międzynarodowej federacji, i Czechosłowacja po raz trzeci w historii zostaje mistrzem Europy. Wcześniej, jeszcze przed pierwszą wojną światową, Czesi – jako Bohemia – wygrali zawody tej rangi dwukrotnie.

Nie wykorzystaliśmy wielkiej szansy na ogromny sukces, choć i tak wicemistrzostwo Europy, wywalczone w takim stylu, to do dziś największy sukces w historii polskiego hokeja. Czesi i Słowacy w kolejnych latach cieszyć się będą z mnóstwa triumfów, my nigdy już do tamtych chwil z Budapesztu nie nawiążemy. By jednak ta historia była kompletna trzeba bez kwestii przedstawić dalsze losy zawodnika, który odebrał nam triumf w mistrzostwach Europy, strzelając gola w dogrywce finału.

Spoczął w Opawie

Wolfgang Dorasil miał niezłą karierę hokejową, w reprezentacji Czechosłowacji wystąpił 38 razy. Ale dużo bardziej szczęśliwy był, jako działacz NSDAP, jesienią 1938 roku. Niemcy, ma mocy Układu Monachijskiego, zajęli Kraj Sudetów, a rejencja opawska była jedną z jej części. Nie znamy szczegółów siedmiu lat życia byłego już wtedy hokeisty, ale nie można mieć raczej wątpliwości, że jego poglądy polityczne przeszkadzały mu w dostatniej egzystencji. Nie wiemy, czy nie uczestniczył np. w spaleniu opawskiej synagogi w listopadzie 1938 roku. Ale nie mamy również pewności, że w tym wydarzeniu nie uczestniczył lub w jakikolwiek sposób, jako człowiek majętny, go nie wspierał.

Na pewno po zakończeniu II wojny światowej, do Opawy armia radziecka i czechosłowacka wkroczyły w kwietniu 1945 roku, Dorasil, jak wszyscy opawscy Niemcy, został internowany, a następnie, na podstawie tzw. dekretów Benesa, wysiedlony. Zamieszkał w Berlinie i tam zmarł 21 marca 1964 roku. Jego ostatnią wolą było jednak to, by spocząć na cmentarzu w Opawie. Tam też spoczywa.

P.S. Waldkowi serdecznie i gorąco dziękuję za przypomnienie „fillum narrativum” tej historii

Czytaj także:

Liczba komentarzy: 4

Komentarze

Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze. Zaloguj się do swojego konta!
Lista komentarzy
  • hubal
    2025-12-10 16:17:32

    Niemiec a nie nazista , stop zakłamywaniu faktów !!!

  • Aleks4
    2025-12-10 18:37:04

    Dziś sponsorujemy całe neo-nazistowskie państwo (Ukraina) i jakoś nikt z tym problemu nie ma. Najwidoczniej nazizm nie ma już tak złej renomy w Polsce jak miał kiedyś. Przyszły prezydent Ukrainy Załużny jest przecież naziolem, wystarczy spojrzeć na symbolikę ubrań w jakich paraduje przed kamerami.

  • manek 1906
    2025-12-10 20:25:45

    Co racja to racja, od ukrow nic dobrego nas nie czeka tylko kłopoty.

  • Andrzejek111
    2025-12-10 21:15:58

    Kolejny bardzo ciekawy artykuł spod pana pióra.

© Copyright 2003 - 2025 Hokej.Net | Realizacja portalu Strony internetowe