UKS Niedźwiadki MOSiR Sanok miniony sezon Młodzieżowej Hokej Ligi zakończyli z najcenniejszym trofeum, czyli złotem. Z przebiegu sezonu zasadniczego nie byli jednak faworytami i zajmowali siódme miejsce, a w ćwierćfinale przyszło im się zmierzyć z wiceliderem - Naprzodem Janów. Sanoczanie mimo wielu przeszkód zdołali wygrać ligę i świętowali złoto po dwóch wygranych z Sokołami Toruń. – Emocje eskalowały przez całe spotkanie, a smak złota poczuliśmy dopiero w dogrywce – skomentował to Kacper Rocki.
HOKEJ.NET: – Jakie były plany na ten sezon? Jakie cele sobie obraliście?
Kacper Rocki, obrońca Niedźwiadków Sanok: – Jak zawsze podchodząc do każdego sezonu chce się wygrać rozgrywki i ciężką pracę zakończyć złotym krążkiem na szyi.
Początek sezonu chyba nie był dla was wymarzony, prawda? Niby udało się wam wygrać dwa pierwsze mecze, ale później przyszły też dwie nieco wyższe porażki z Polonią i Opolem.
– Racja, pierwsze mecze w Sanoku poszły po naszej myśli, jednak tydzień później przyszło nam się zmierzyć ze starszymi zawodnikami. Dodatkowo w związku z urazem trenera doszło do małej zmiany na ławce trenerskiej, co z pewnością miało wpływ na przebieg spotkań. Przytrafiło nam się również kilka poważnych kontuzji w zespole.
Jaki wpływ miała na was sytuacja związana z brakiem trenera?
– Staraliśmy się grać to, co sobie założyliśmy, lecz zabrakło tego charakteru i stanowczego głosu za plecami, który naprowadziłby nas na prawidłowe tory w ciężkich momentach.
Czy liczne kontuzje kolegów z drużyny w znacznym stopniu wpłynęły na trudność tego sezonu?
– Oczywiście. Każda nawet najmniejsza kontuzja jest osłabieniem drużyny. Niestety tego sezonu nie można zaliczyć do „zdrowych”.
Trzeba jednak przyznać, że mimo wielu kontuzji nie poddawaliście się i walczyliście w każdym kolejnym meczu o zwycięstwo.
– Wiadomo, nigdy się nie można poddawać, a wywiązując się z systemu i założeń można grać na równi z każdym.

Po porażkach ze starszymi zawodnikami zdołaliście się nieco podnieść i wygrać dwa spotkania, jednak potem nastąpiła dość dotkliwa porażka z Podhalem (1:9). Czym to było uwarunkowane?
– Podhale to niewygodny przeciwnik, szczególnie wzmocniony zawodnikami z ekstraklasy. Dodatkowo przytrafił nam się słabszy mecz i skończyło się to wysoką porażką.
Czy przez tę porażkę morale zespołu znacząco poszły w dół?
– Może nie powiedziałbym, że znacząco, natomiast wyczyściliśmy głowy i z następnych 5 spotkań w 4 wyszliśmy zwycięsko.
Później przeplataliście mecze zwycięskie z przegranymi, jednak zdarzały wam się jeszcze wysokie porażki. Były to porażki z SMS-em PZHL (1:8), Opolem (2:15) oraz ŁKH (4:10). Czy właśnie te wysokie porażki to były takie zimne kubły wody na głowę dla was?
– Najbardziej dotknęła nas porażka z SMS-em, ponieważ u siebie wygraliśmy z nimi 5:2. Gra w MHL drużyn zagranicznych drużyn z Opola i Łodzi to porażka polskiego systemu. To śmieszne zagraniczne projekty.
Rozumiem, że jesteście stanowczo przeciwko tego typu projektom?
– Może jeszcze my gramy z mocniejszym przeciwnikiem, ale przyjeżdża ci taki niespełniony 25-latek z Ameryki czy Białorusi, który gra z o wiele młodszymi zawodnikami, wygrywa kilkunastoma golami i często jeszcze płacą za to, żeby grać. Co tacy zawodnicy wnoszą?
Czy terminarz i częste dwutygodniowe przerwy w rozgrywkach budziły w was podobne emocje?
– Nasza drużyna była bardzo młoda i większość zawodników grała w różnych eliminacjach do Olimpiady lub rozgrywali mecze młodzika, więc nie odczuliśmy zbytnio tych przerw.

W ćwierćfinale przyszło wam zmierzyć się z Naprzodem Janów, który był wiceliderem sezonu zasadniczego. W rywalizacji do dwóch zwycięstw pokonaliście ich 2:0, ale chyba nie można powiedzieć, że była to dla was łatwa rywalizacja?
– Oczywiście, że nie. W play-offach wszystko się wyrównuje i mecz meczowi nie jest równy. Faktem jest jednak, że ćwierćfinał z drużyną Naprzodu Janów był najcięższym i najważniejszym krokiem po mistrzostwo Polski, który udało nam się pomyślnie przejść.
Później trzymeczowy bój z Zagłębiem Sosnowiec. Ta rywalizacja chyba również nie należała do łatwych?
– Żaden mecz nie należał do łatwych. W pierwszym meczu potknęliśmy się i następna odsłona w Sosnowcu była o wszystko. Po nawiązaniu kontaktu w rywalizacji wszystko już poszło zgodnie z planem.
Czy po przegranym pierwszym meczu u siebie jadąc do Sosnowca czuliście ten przysłowiowy "nóż na gardle"?
– Żeby grać dalej musieliśmy wygrać i innej opcji nie było.
I w końcu czas na finał. Pierwszy mecz rozegraliście na własnej tafli przy 1200 osobowej publiczności i wygraliście z Sokołami 4:1. Mogliście sobie lepiej wyobrazić początek tej rywalizacji?
– Kolejny raz sanoccy kibice udowodnili, że kochają ten sport i wspierają swoich zawodników nie tylko na poziomie seniorskim. Przy takim dopingu grzechem byłoby zawieść fanów. Później po dalekiej podróży do Torunia dokończyliśmy formalność i postawiliśmy kropkę nad "i".
Wygrana w decydującym meczu dopiero w dogrywce chyba wzbudziła w was dodatkową radość?
– Naturalnie. Emocje eskalowały przez całe spotkanie, a smak złota poczuliśmy dopiero w dogrywce. Szkoda, że mecze nie poukładały się tak, żebyśmy zdobyli tytuł mistrzowski na sanockim lodowisku.
Mam nadzieję, że przyszły sezon zakończymy równie zwycięsko.
Rozmawiał: Mikołaj Hoder
Czytaj także: