Braterski duet: Bracia Tokarzowie
Starsi kibice hokejowi zapewne pamiętają braci Tokarzów. Toż to przecież kawał historii polskiego hokeja. W sumie zdobyli jedenaście tytułów mistrza Polski, wielokrotnie reprezentowali kraj w mistrzostwach świata. Zaliczyli też igrzyska olimpijskie w Sapporo.
Każde ich wejście na lód przyprawiało obrońców przeciwnika o gęsią skórkę. Lecz w takiej reakcji nie było cienia histerii, naprawdę zasługiwali na respekt rywali. Popisy Leszka wzbudzały entuzjazm na trybunach. Intuicja, zręczne ręce, instynkt strzelecki, a przede wszystkim szybkość, waleczność i znakomity refleks - to były jego atuty. Leszek grał na środku, a Wiesiek był skrzydłowym, bojowym i bramkostrzelnym. Nie było drugiego takiego gracza jak Wiesiek, który tak świetnie strzelałby z backhandu. Miał niesamowity ciąg na bramkę. W trudnych chwilach Podhala z powadzeniem występował w defensywie, jak choćby w ważnym meczu o Puchar Europy z mistrzem Norwegii Valerengen. Najczęściej w Podhalu grał z Leszkiem Kokoszką na środku i Janem Mrugałą na skrzydle. Zdecydowanie sławniejszym zawodnikiem był młodszy - Leszek.
Wspólne początki
Mimo, iż Wiesiek był o dwa lata starszy od Leszka, to razem rozpoczynali hokejową przygodę. - Rozpoczynałem ją od gry na ulicy - wspomina Leszek. - Gdy miałem 7- 8 lat Podhale ogłosiło nabór do szkółki hokejowej. Po "zdaniu" egzaminu z umiejętności jazdy na łyżwach przodem i tyłem, po przejechaniu kilku okrążeń lodowiska oraz slalomu zakwalifikowałem się do grupy prowadzonej przez Adama Pełeńskiego. Wiesiek równolegle ze mną chodził na zajęcia. Równocześnie w szkole brałem udział w zajęciach "Złotego krążka" pod okiem Józefa Różańskiego. Wiesiek był straszy, więc nie mógł w nich uczestniczyć, chyba wcześniej nawet takich zawodów nie było. Zawody, mistrzostwa... to nas wciągnęło. Zostaliśmy prawdziwymi zawodnikami. Bardzo szybko trafiłem do reprezentacji juniorów, a w wieku 16 lat zadebiutowałem w ekstraklasie.
Od lewej: Józef Batkiewicz, Leszek Tokarz, Stefan Chowaniec - atak "dzieciaków"
Foto: Archiwum autora
Sztuczka Firsowa
W 1971 r. jako niespełna 18-letni chłopak zadebiutował w reprezentacji Polski. Atak "dzieciaków" w składzie Stefan Chowaniec, Leszek Tokarz i Józef Batkiewicz, zdawał się wróżyć pomyślną przyszłość polskiemu hokejowi.
Po igrzyskach olimpijskich w Sapporo mówiono o nim jako o polskim Firsowie. Nie tylko dlatego, że był talentem, jakiego w tej dyscyplinie sportu jeszcze nie mieliśmy, ale także z powodu umiejętności naśladowania słynnej sztuczki technicznej rosyjskiego hokeisty. Polegała ona na tym, że podczas ataku odwracał się tyłem najeżdżając na przeciwnika, przepuszczał krążek między swymi nogami i oddawał strzał z półobrotu. Proste? Łatwe do rozszyfrowanie? Łatwe. A jednak nie raz nie sto razy przeciwnicy nabierali się na ten kawał. Było to zagranie niezwykle trudne technicznie, wymagające wielu miesięcy ćwiczeń.
Leszek uśmiecha się do wspomnień z tamtych lat, ale jest to uśmiech pełen zadumy. - Tuż przed igrzyskami przebywaliśmy w Tokio na turnieju i tam po raz pierwszy na żywo widzieliśmy trening prowadzony przez słynnego trenera Tarasowa. Tam też podpatrzyłem sztuczkę Anatolija Firsowa. Pamiętam ją do dzisiaj i w każdej chwili mogę ją zademonstrować.
Jego notowania na hokejowym rynku wzrosły jeszcze po bukareszteńskich mistrzostwach świata grupy "B" (1972 r), kiedy to biało-czerwoni po zaciętej walce z drużyną USA awansowali do grona sześciu najlepszych drużyn świata. On zdobył tam miano króla strzelców i uznano go za jednego z najlepszych napastników turnieju. - Pamiętam te mistrzostwa, radość i wielki dramat. Felek Góralczyk stracił oko, Stefanowi (Chowaniec - przyp. SL) pękła kość jarzmowa. Oni nie uczestniczyli w ostatnim meczu. Nocą zakradliśmy się do szpitala, weszliśmy przez okno, by podzielić się radością z kolegami. Nikt nie spodziewał się, że wygramy. Dzięki Bogu podczas naszej kariery w lidze i reprezentacji mięliśmy więcej radosnych momentów niż smutnych - wspomina Leszek.
Z roku na rok grał coraz lepiej i marzenia o sławie Firsowa nie przypominały wcale budowania zamków na lodzie. Daje się poznać jako znakomity snajper - zdobywając w 1973 r. miano najlepszego strzelca ligi. W tym samym roku na mistrzostwach świata grupy "A" w Moskwie był najlepszym polskim hokeistą. Trener Anatolij Jegorow, który prowadził naszą drużynę narodową, na nim opierał swe taktyczne plany. W walce z zespołem RFN o utrzymanie się w gronie najlepszych najważniejsze wydawało się zatrzymanie olbrzyma Ericka Kuehnhackla groźnego strzelca, jednego z najlepszych zawodników turnieju. I właśnie Leszek, w decydującym spotkaniu, miał nie odstępować nawet na krok zawodnika RFN. Zawodnik Podhala z powierzonego mu zadania wywiązał się znakomicie. Kuehnhackl nie zdobył bramki, Polska wygrała 4:1, co przedłużyło nasz pobyt w grupie "A". Wtedy wydawało się, że zostanie hokeistą znanym daleko poza granicami kraju.
Śląska tułaczka
Po zdaniu matury, chciał studiować. Natychmiast więc zjawili się działacze GKS Katowice. Zaproponowali znakomite warunki, studia na katowickiej WSWF, mieszkanie na Torkacie, stypendium... Słowem same luksusy. Wokół przejścia Leszka do górniczego klubu było wiele szumu. Podhale protestowało, po czym... po cichu wyraziło zgodę na definitywną zmianę barw klubowych. I tak, wbrew własnej woli, został sprzedany. Chciał pograć w GKS kilka lat, skończyć studia i wrócić do Podhala, a tymczasem ...powrót do macierzystego klubu zamknęli mu działacze.
-Dlaczego rozpocząłem studia na Śląsku, a nie w Krakowie?. Po pierwsze z Krakowa nikt na ten temat ze mną nie rozmawiał, a tam studiował już Wiesiek. Tam też był dobry zespół. Myślałem, że będę mógł się uczyć i trenować. Byłem pewien, że mieszkając na lodowisku, pozwolą mi wejść na lód wtedy, gdy znajdę chwilę czasu po zajęciach na uczelni. Tymczasem przed sezonem spalił się Torkat i plany trzeba było zweryfikować. Drużyna została bezdomna, tułająca się po całym Śląsku w poszukiwaniu lodu. Musiałem wybierać - albo zajęcia na uczelni, albo trening w Janowie lub Oświęcimiu - opowiada.
Leszek Tokarz
Foto: Archiwum autora
Dość miał życia na walizkach, chciał ożenić się i kontynuować studia. Gdy więc zaproponowano mu grę w Zagłębiu Sosnowiec bez wahania ją przyjął. Nowy klub pomógł mu w zdobyciu mieszkania i gwarantował znacznie lepsze warunki treningowe. W Zagłębiu odnalazł się, zaczął grać bardzo dobrze, a atak braci Tokarzów z Henrykiem Pytlem był jednym z najgroźniejszych w naszej lidze. Center tego ataku, Leszek znów dał się poznać jako znakomity snajper zdobywając miano najlepszego strzelca ligi. Otrzymał też od redakcji katowickiego "Sportu" "Złoty Kij" dla najlepszego zawodnika. To przede wszystkim braciom Tokarzom zawdzięczał zespół z Sosnowca zdobycie po raz pierwszy w historii klubu tytułu wicemistrza Polski. Byli głównymi inicjatorami i wykonawcami poczynań sosnowieckiej drużyny.
- Z bratem tylko sezon graliśmy przeciwko sobie, wtedy, gdy on studiował i grał w GKS-ie. Do jakiegoś zatargu między nami nie doszło, chociaż był incydent troszkę zabawny, gdy razem graliśmy w GKS-ie. Zmienialiśmy się pozycjami we własnej tercji i doszło do zderzenia. Za to zawsze burzliwa "dogrywka" była w domu. Zwłaszcza wtedy, gdy się przegrało. Żyliśmy meczem jeszcze długo po jego zakończeniu. Źle jest jeśli wychodzi się z szatni i zapomina się o tym co działo się na lodzie. Jeśli kogoś to nie interesuje, tzn., że wyszedł z...pracy i to co robi go nie pasjonuje.
Wszystkie swoje najlepsze walory zaprezentował w pełni w Belgradzie podczas światowego championatu grupy "B". W klasyfikacji strzelców zajął drugie miejsce z 13 punktami ( 5 bramek + 8 asyst), ale co charakterystyczne, z jego podań zdobyli Polacy najwięcej bramek. Jeszcze raz się więc potwierdziło, że Leszek posiadał znakomitą umiejętność rozgrywania krążka. A przecież o mały włos, a nie wystąpiłby w tym championacie. Czechosłowacki szkoleniowiec kadry Slavomir Barton uznał, że Leszek nie jest jeszcze zbyt sprawny po kontuzji i po wielkich oporach umieścił go w czwartym ataku z Pytlem i Tadeuszem Obłojem.
Pechowiec
Gdyby ogłosić plebiscyt na najbardziej pechowego zawodnika, to na pewno pierwsze miejsce przypadłoby Leszkowi Tokarzowi. Sylwester 1975 r. to pierwszy czarny dzień Leszka w hokejowej karierze. Podczas turnieju w Davos doznał zerwania wiązadła krzyżowego. Kontuzja na tyle poważna, że wyeliminowała go z kadry przygotowującej się do igrzysk olimpijskich w Innsbrucku i mistrzostw świata w Katowicach. Katowicki turniej oglądał więc z trybun. Nie długo jednak cieszył się pełnią zdrowia. W 1979 r. kolejny pech. Pęknięty kciuk uniemożliwił mu normalne treningi. Zaczęło się leczenie, a kadra przygotowywała się do wyjazdu na igrzyska do Lake Placid pod okiem nowego trenera Czesława Borowicza. Szkoleniowiec interesował się losami zawodnika, rozmawiał z nim kilkakrotnie, ale nazwisko Tokarz zniknęło z listy członków reprezentacji. Owszem, był w grupie, którą brano pod uwagę w przygotowaniach, ale nie zakwalifikowano go do ścisłej kadry. Nie dawał nic po sobie poznać, jednak czuł się tak samo, jak przed katowickimi mistrzostwami. Nikomu niepotrzebny, na marginesie hokejowych wydarzeń. Po raz drugi spotkanie najlepszych sportowców świata oglądał w telewizji.
Reprezentacyjne niepowodzenia powetował sobie w lidze. Znowu grał wyśmienicie i... doprowadził sosnowiecki klub do pierwszego w historii mistrzowskiego tytułu. W 1983 r. wyjechał do Niemiec.
Wiesław Tokarz
Foto: Archiwum autora
Za metą
Po powrocie został trenerem Zagłębia, które wraz z bratem prowadził przez jeden sezon. - Z "przymusu" - dodaje. - Prezes Rodzoń nie dał nam z bratem wyboru. Po prostu "rozkazał" i zamiast kontynuować karierę zagranicą musieliśmy wracać do kraju. Jeszcze przed przystąpieniem do pracy zdecydowaliśmy, że tylko rok będziemy prowadzili zespół, gdyż 1989 roku postanowiłem wrócić do Nowego Targu. Tak też się stało. Zająłem się biznesem związanym z hokejem, chociaż po drodze miałem krótką przygodę ze studencką reprezentacją kraju, której byłem coachem podczas nowotarskiej Uniwersjady. Wiesiek jeszcze później przez rok trenował juniorów Zagłębia i zdobył z nimi mistrzostwo Polski. W decydującym meczu ograł w Nowym Targu Podhale. Od tego momentu zerwał całkowicie z hokejem. Mieszka w Sosnowcu i prowadzi firmę niezwiązaną z hokejem. Ja przez drużynę oldbojów mam kontakt z hokejem. Chociaż w ostatnich dwóch latach mniej, gdyż kręgosłup powiedział "stop". W tym sezonie byłem już dwa razy na lodzie i dość to nawet zachęcająco wygląda. Może uda mi się zebrać do mistrzostw Polski w Krakowie. 14 stycznia wraz z Wieśkiem wybieramy się do Niemiec na 100 -lecie TV Peisenberg, klubu, w którym graliśmy. Rozegrany zostanie mecz z zespołem, który zajął najwyższe miejsce w historii klubu, z najlepszymi graczami, którzy przewinęli się przez ten klub. Ucieszyło nas, że zostaliśmy docenieni.
Drugie pokolenie Tokarzów nie zostało hokeistami. - Niezupełnie - twierdzi Leszek. - Nasi synowie grają w unihokeja, a ostatnio zaczęli treningi w amatorskiej, hokejowej drużynie z Sosnowca.
Stefan Leśniowski - www.wojas-podhale.z-ne.pl
Komentarze