Spuścił głowę tylko na chwilę. Ktoś krzyknął: "Uważaj!". Za późno, usta już rozrywał mu kawał zmrożonej gumy, a krew, która sączyła się z dziur po wyłamanych zębach, znaczyła pod nogami czerwony ślad. Zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze wypluć resztki zębów. Na lód już nigdy nie wrócił.
Tomasz Jaworski, 38-latek, to jeden z najbardziej doświadczonych polskich bramkarzy. - Nigdy! Równie dobrze mógłbym podłożyć głowę pod topór. To byłoby samobójstwo - mówi, pytany, czy wyjechałby na lód bez hokejowej maski.
Hokejowy bramkarz ubiera się około dwudziestu minut. Zaczyna od bielizny, kończy na kasku. Po drodze zakłada suspensor, ochraniacze na klatkę piersiową i parkany, które chronią piszczele. Na dobry sprzęt trzeba wydać nawet 15 tys. zł. Czy jednak warto oszczędzać, gdy na szali jest zdrowie, a może i życie?
putBan(62);
To nie była twarz człowieka!
Kosmita na lodzie
Seth Martin zaprezentował światu swoją maskę w 1961 roku. Kanada nie miała sobie wtedy równych podczas mistrzostw świata w Szwajcarii. Martin - już w masce - został cztery razy wybrany najlepszym bramkarzem globu: w 1961 roku i trzy raz pod rząd w latach 1963-1965. To za jego przykładem maskę założył znakomity Szwed Leif Holmqvist, najlepszy bramkarz mistrzostw świata w 1969 roku.
Od razu wyjaśnijmy jednak, że to nie Martin był pierwszy. Już w latach 20. zeszłego wieku twarz ochraniał Kanadyjczyk Clint Benedict, który oplatał głowę kawałkiem skóry w kształcie litery "T". W roku 1936, podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen, z dziwną osłoną na twarz na lód wyjechał też kontuzjowany Japończyk Teiji Honma.
Pierwszą maskę z epoksydu również zawdzięczamy Kanadyjczykowi. W 1959 roku Jacques Plante zakładał ją podczas rozgrywek o mistrzostwo NHL. Plante, który miał aż dziesięcioro rodzeństwa, musiał dbać o zdrowie, bo hokej był dla jego rodziny jedynym źródłem utrzymania. Gdy był dzieckiem, stawał między słupkami za 50 centów, gdy kończył karierę, miał na koncie sześć Pucharów Stanleya.
Pierwszą polską maskę zawdzięczamy Ślązakowi, wspomnianemu już Józefowi Wacławowi z Siemianowic Śląskich. - Pamięta pan maskę Hannibala Lectera z "Milczenia owiec"? No to właśnie tak prezentował się w masce - opowiada Grodzki.
- Ludzie się ze mnie śmiali. Kibice wytykali palcami. Krzyczeli za mną... "Mikołaj"! Teraz się z tego śmieję, ale wtedy strasznie mnie to denerwowało - mówi Wacław.
Śląski bramkarz postanowił, że musi czymś osłonić twarz po pamiętnej kontuzji w Łodzi. - Pierwszą maskę kupiłem sobie w 1961 roku w Szwajcarii. To właściwie nie była maska, tylko wykonana z pleksi osłona na oczy. Dali mi do niej specjalne mydełko, co to miałem nim pocierać szybkę, żeby nie parowała. Nic to nie dawało, krążka prawie nie było widać - macha ręką Wacław. Maskę z półokrągłą szybą z grubego plastiku pamięta też nestor polskich bramkarzy Jerzy Mruk (rocznik 1938) z Krynicy. - Wydaje mi się, że pierwsi przywieźli ją do Polski bracia Bill, Dick i Grant Warwickowie, którzy w roku 1959 rozegrali dwa mecze w barwach Górnika 1920 Katowice. Wie pan, lodowiska były wtedy bez dachów. Jak padał deszcz, to w takiej masce tylko wycieraczek brakowało - śmieje się Mruk.
Prosto między oczy
Dlatego też Wacław postanowił sięgnąć po maskę a'la Hannibal Lecter: - Pierwszą maskę tego typu przywiózł mi kolega, który stał na bramce w Tankiście Brno. Spytałem go, jak takie cudo zrobić? Usłyszałem, że to nic wielkiego.
Pierwszą maskę Wacław wykonał w 1962 roku. Potrzebował gazy opatrunkowej, gipsu, wazeliny, żywicy epoksydowej, specjalnego utwardzacza i rurki. - Martwiłem się, skąd ja to wszystko wezmę. Z pomocą znajomych okazało się, że to wcale nie takie trudne. Znajomy lekarz załatwił gips, zaprzyjaźniony inżynier chemiczne odczynniki - opowiada Wacław.
Żywica pochodziła z fabryki Polsportu w Bielsku-Białej. - Używali jej chyba do wzmocnienia łopatek kijów hokejowych. Dostawałem jakieś niepotrzebne resztki i zamieniałem je w tak wyczekiwaną maskę - opowiada.
Technologia wykonania maski nie była trudna. Na początku na twarz trzeba było nanieść grubą warstwę wazeliny. Na tak przygotowaną powierzchnię kładło się gazę opatrunkową. Potem przychodził czas na gips. Osoba, która była poddawana temu niecodziennemu zabiegowi, brała wtedy do ust plastikową rurkę, żeby móc swobodnie oddychać. Po zdjęciu formy, tzw. negatywu, wykonywało się pozytyw, czyli wypełniało gipsową maskę żywicą wymieszaną ze specjalnym utwardzaczem.
- Potem już tylko trzeba było wyciąć otwory na oczy, nos i usta. Krawędzie przeszlifować i dalej na lód. Była szara, dosyć lekka. Z tyłu spięta gumkami. Pod kości policzkowe i czoło kładło się jeszcze takie cieniutkie gąbeczki, żeby w przypadku trafienia krążkiem zamortyzować uderzenie. Pamiętam jednak, że jak raz dostałem w czoło, to mi kilka dni w głowie huczało - wspomina Tkacz.
Mruk: - Pierwszą maskę dostałem właśnie od Wacława. Grałem w niej w Cracovii. To jednak było obce ciało. Myślę, że średnio chroniła, ale jednak dodawała odwagi. Pamiętam, że podczas zgrupowania reprezentacji w Łodzi zawodnik Spartaka Moskwa trafił mnie krążkiem prosto między oczy. Niektóre maski miały w tym miejscu takie otworki-odpowietrzniki. Uderzenie było tak mocne, że odbiły mi się na skórze kółka, które można było podziwiać jeszcze kilka dni po meczu.
Świerc: - Nigdy nie przekonałem się do gry w masce. Przeszkadzała mi, ograniczała pole widzenia. Pamiętam, że jak założyłem ją po raz pierwszy, to po siedmiu minutach było 3:0 dla Murcek. Źle mi się w niej broniło, bo i mało co widziałem.
Z czasem w Polsce było coraz więcej miejsc, gdzie można było dostać bramkarską maskę. Niezależnie od Wacława maski robiono też w Opolu, a stali za tym Czech Jirzi Hertl - trener, który trafił do Polski z CLTK Praga, oraz jego asystent, pochodzący z Chodorowa koło Lwowa Zdzisław Trojanowski. To właśnie ten duet sprawił pierwszą maskę Grodzkiemu. - Pamiętam, że nasmarowali mi całą twarz wazeliną. W dwadzieścia minut zdjęli formę, a za tydzień maska była już gotowa - mówi Grodzki, który jest dziś spikerem podczas meczów GKS-u Tychy.
Z czasem maski robiło się też na wydziale elektrycznym Huty Baildon, a to dlatego, że pracował tam Konstanty Pogłodek, który opiekował się też drużyną hokeistów. Po upowszechnieniu się masek życie hokejowego bramkarza stało się łatwiejsze, ale nadal nie pozbawione ryzyka. Coś mógłby o tym powiedzieć nieżyjący już Maksymilian Niedbała, bramkarz Górnika Murcki. W 1968 roku podczas barbórkowego turnieju na katowickim Torkacie został trafiony krążkiem, który wystrzelił Waldemar Gabriel, lewoskrzydłowy pochodzący ze Studzionki koło Pszczyny. Uderzenie było tak mocne, że złamało krawędź maski tuż przy oczodole. W konsekwencji Niedbała stracił wzrok, a sprawa trafiła do sądu w Mikołowie.
Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice - Wojciech Todur
Czytaj także: