W momencie pisania tego tekstu za nami dwa spotkania finałowej serii batalii o Mistrzostwo Polski. Przyznam się, że zmusiłem się nieco w ogóle do spojrzenia w tę stronę hokeja, mocno zniechęcony „powtarzalnością”. Od zawsze narzekam, że w tej lidze jest zbyt mało zespołów, a patrząc na różnice finansowe między poszczególnymi ekipami, można niemal wytypować finalistów przed sezonem z dużą dozą prawdopodobieństwa. Nie ukrywam też, że postanowiłem nieco obrazić się na polski hokej i nie płacić za transmisje. Tu z pomocą przyszła telewizja publiczna. Po co oglądałem te spotkania?
Podobieństwo do NHL?
To nie będzie baitowy nagłówek mówiący o tym, że Dziubiński jest jak Brad Marchand, a Hitosato jak Conor Garland. Podobieństwa rzuciły mi się ponownie w kontekście mojego poprzedniego artykułu. Chodzi o twardą grę. NHL brutalizuje się na potęgę, ciągle wszak zbieram szczękę po początkowej bójce wszystkich zawodników pola na początku spotkania Rangers - Devils.
Unia i GKS Katowice nie lubią się w tej potyczce. Prawdę mówiąc nie pamiętam czy jest to kolejna „Święta Wojna”, bitwa o południe czy cokolwiek innego. Nie ma to dla mnie znaczenia - cały niemal hokej jest na południu, więc niemal każde starcie można tak nazwać. Większe znaczenie ma dla mnie niechęć zawodników do siebie od pierwszych minut. Autentyczna hokejowa złość. Gdyby przepisy tak mocno nie penalizowały bójek, mielibyśmy ich co najmniej kilka. W kółko krzyczący na wszystkich John Murray podgrzewa atmosferę, Dziubiński prowokujący „po cichutku” aczkolwiek niezwykle skutecznie czy fińskie oddziały po obu stronach, które przepychają się ze złością i kamiennymi twarzami charakterystycznymi dla zawodników z kraju, gdzie mieszka najlepszy Święty (Mikołaj) i najlepsi snajperzy wojskowi na kuli ziemskiej.
To musi się kończyć urazami, niezamierzonymi uderzeniami kijem i tym podobnymi. Nie zmienia to jednak faktu, że takie „show” może przysłużyć się absolutnie wszystkim. Dzięki temu więcej ludzi może chcieć hokej oglądać. Mam wrażenie, że w social mediach hokej na lodzie zyskuje popularność wśród ludzi, dla których jest czarną magią, a to największy sukces każdego przedsięwzięcia. Tak więc ból i krew przelana podczas tej serii może zaowocować większym hajsem w kieszeniach zawodników i nowymi kibicami.
Telewizja pokazuje co trzeba
Mieliśmy jakiś czas temu mecze sezonu zasadniczego w TVP Sport i oglądalność była tam wtedy na poziomie napisów końcowych „Na dobre i na złe”. W tym momencie każdy nowy widz oglądał drużyny, z których części zwyczajnie się nie chciało, a części nie zależało. Nic mnie nie obchodzi oburzenie po takim zdaniu - takie są fakty. Awans do play-off mają w zasadzie wszyscy a część - cytując Kapitana Bombę - dawała z siebie całe 30 procent. Jeśli dla porównania nawet w takich dyscyplinach okołosportowych, jak skoki narciarskie mamy zawodników starających się z całych sił za każdym razem, to choć skakanie na nartach po wiecznie tej samej rampie w tych samych kilku miejscach przez gości na diecie 350 kalorii bije na głowę najszybszą grę zespołową świata.
Nie mam bladego pojęcia, jaka jest oglądalność tych finałów w TVP Sport, ale to naprawdę może się podobać. Po pierwsze, drużynom się chce. Prawdę mówiąc zastanawiałem się, czy GieKSie będzie się chciało, skoro walczy o to, co wygrywa już ni mal w kółko, ale szybko mnie naprostowali. Po drugie, mecz komentuje Jacek Laskowski i Patryk Rokicki czyli najlepszy możliwy duet do mówienia o polskim hokeju w telewizji. Trzeba tu oczywiście wspomnieć także o naszym Radku Kozłowskim, który z resztą ferajny dba o to, aby polski hokej miał odpowiednie statystyki i liczby. O zainteresowanie piękniejszej części widowni dba zawsze „zajarana” hokejem Olga Rybicka i zawsze uśmiechnięta Ania Kozińska rozmawiająca „na froncie” z wielkimi spoconymi i zdyszanymi typami, którzy przed chwilą wjeżdżali z całej siły w podobnych sobie gości.
Mamy więc show, mamy więc dobry komentarz i studio, profesjonalizm no i dobre spotkania. Słowem widowisko. Ja, Kojot stwierdzam, że to jest hokej na wysokim poziomie, a ostatnim razem mówiłem tak o naszym rodzimym hokeju na moich wakacjach na Malcie (nigdy nie byłem).
Kibice mnie uszczęśliwiają
Mecze odbywały się dotąd tylko w Katowicach. Każdy Ślązak zapewne co najmniej raz wcisnął kit „zamiejscowemu”, że Spodek czasami podnoszą na dźwigach, żeby pod nim posprzątać. Tym razem jednak kibice „Satelitę” naprawdę niemal wystrzelili w powietrze. Przyznam, że nie mam pamięci do przyśpiewek kibicowskich, a połowę usłyszanych rozumiem inaczej, niż powinienem. Tymczasem po dwóch spotkaniach moja narzeczona kazała mi przestać po raz tysięczny śpiewać pod nosem „Jasiu! Jasiu Murarz, la la lala la la…”. Reakcje na każde zagranie, bodiczek, o golach nie mówiąc są takie, że każdy Fin czy Szwed grający w polskiej lidze zapamięta to i wryje mu się to w banię nawet, jeśli przyjdzie mu grać w Liiga czy SHL. Kilka tysięcy gardeł robi show na dobry otwarty stadion.
Nie mam żadnych wątpliwości, że fani z Oświęcimia nie pozostaną dłużni i zafundują nam u siebie co najmniej tak dobre show. Słyszeć coś takiego w telewizji i mieć świadomość, że oglądają to także ludzie być może widzący hokej na oczy pierwszy raz w życiu jest naprawdę pięknie. Mocno budująca perspektywa.
No to co jest nie tak?
Standardowo – brak reklamy albo reklama, o której pamiętać nie warto. Jako laik w polskim wydaniu tej dyscypliny musiałem się dopytywać w redakcji, kiedy te finały się zaczynają. Żadne inne medium oficjalne powiedzieć mi tego nie chciało albo nie chciało zareklamować tego eventu gdziekolwiek indziej.
Nie chce mi się nad tym bardziej rozwodzić. Wszyscy wiemy, co myślę o marketingu tej ligi. To znaczy co bym myślał, gdyby takowy był.
Są w tej lidze inne drużyny?
Narażę się pewnie GieKSiarzom, ale to nie kwestia niechęci, a totalnie laickiego spojrzenia. Kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu miałem wrażenie, że Unia Oświęcim to jedyna drużyna ligi, która pokonuje kogoś innego kolejny raz i wygrywa wszystko enty raz z rzędu (nie jestem pewien czy tak było, ale tak było mi to serwowane). W tym momencie GKS Katowice to może być w percepcji hegemon, który nie ma z kim przegrać, więc w kółko wygrywa.
Wykręcanie jakichś dzikich serii zwycięstw pod rząd w sezonie zasadniczym na bank cieszy fanów drużyny (trudno o inną reakcję), ale rodzi to momentami pytania o to, dlaczego tak jest? Czy to jedynie siła drużyny z Katowic czy słabość wszystkich innych? Czy to jedynie kwestia dotacji miasta, która załatwia wszystko? Na pewno nie, bo dotacje nie grają. Natomiast taka hegemonia rodzi przekonanie, że jest jedna silna drużyna, wokół której orbitują inne, bijąc się o drugą lokatę. Kiedy w NHL było 6-8 ekip i Montreal Canadiens wygrywali w kółko i bez przerwy, nawet Kanada momentami żyła w przekonaniu, że życie hokejowe poza prowincją Quebec nie istnieje.
Oczywiście, Unia zupełnie nie odpuszcza GieKSie i trudno tu mówić o jakiejkolwiek przewadze jednych czy drugich, ale perspektywa ostatnich kilku lat każe się zastanawiać z czego wynika fakt, że Katowice mają straszny problem z przegrywaniem? Uprzedzając pytania – nie, nie posądzam nikogo o jakiekolwiek „ustawianie” spotkań. Chodzi mi jedynie o to, że taka dysproporcja nie jest zdrowa i nie powinna na dłuższą metę mieć miejsca.
Czytaj także: