Hokej.net Logo

Polacy skazywani na porażkę z USA. Awantura na olimpijskiej tafli

Polska USA Oslo grafika AI
Polska USA Oslo grafika AI

W 1952 roku na igrzyskach olimpijskich w Oslo reprezentacja Polski, skazana na pożarcie, mocno postawiła się Amerykanom. Więcej jednak niż o meczu mówiono o zachowaniu hokeistów Team USA, w szeregach których znajdowali się m.in. Joseph Czarnota i Leonard Ceglarski.

Drużyna narodowa w hokeju na lodzie była pierwszą, która po II wojnie światowej reprezentowała nasz kraj na igrzyskach olimpijskich w grach zespołowych. Biało-czerwoni już w 1948 roku zagrali w Sankt Moritz i pierwotnie zajęli w turnieju siódme miejsce, wyprzedzając jedynie Austriaków i Włochów. Później jednak Amerykanów, którzy byli przed nami, a z którymi przegraliśmy aż 4:23, zdyskwalifikowano, i finalnie nasz zespół zakończył zmagania na szóstej pozycji.

Bolesna była nie tylko porażka z USA, ale też 0:15 z Kanadą czy 0:14 ze Szwajcarami. Szczególnie zastanawiający może być drugi z wymienionych rezultatów, gdyż przed wojną z Helwetami zdarzało nam się toczyć wyrównane boje i je wygrywać. Klęska na igrzyskach, których nasz rywal był gospodarzem, była dobitnym dowodem na to, jak wielką wyrwę pomiędzy obiema drużynami spowodowała wojenna zawierucha, a przecież nikomu tłumaczyć nie trzeba, jak odmiennie w latach 1939-45 wyglądało życie w Polsce i w Szwajcarii. Również to sportowe.

W 1948 roku, podczas letnich IO w Londynie, nie wystąpił ani jeden polski zespół. Piłkarze mieli pojechać do stolicy Zjednoczonego Królestwa, ale gdy okazało się, że mają w pierwszym meczu grać z Amerykanami, z udziału drużyny futbolowej zrezygnowano Wysłaliśmy wówczas pięściarzy, kajakarzy, lekkoatletów i szermierzy, a zatem kolejną naszą drużyną, która wystąpiła podczas olimpijskiej rywalizacji byli ponownie hokeiści.

Hokeja uczył się w Czechach

Do występu w Oslo zespół przygotowywał Mieczysław Kasprzycki, który obowiązki trenera drużyny narodowej przejął w 1951 rok. Ten urodzony w Ostrawie syn Polaków z Zaolzia – Stefana i Stefanii, z domu Cieślik – w hokeja uczył się grać w Czechach. Był zawodnikiem Witkowic, a nawet Slavii Praga. Później występował w klubach na Górnym Śląsku, by po wojnie związać się z Cracovią, a następie z KTH Krynica, która wówczas zaczęła stawać się wylęgarnią hokejowych talentów. Również pod jego okiem.

Jako zawodnik Kasprzycki był na IO zarówno przed, jak i po drugiej wojnie światowej. Bronił barw reprezentacji Polski w Garmisch-Partenkirchen w 1936 roku i w Sankt Moritz w 1948 roku. Jako zawodnik grał jeszcze po czterdziestce, a jako trener podjął się niełatwego zadania. W latach 1949-51 reprezentacja Polski nie uczestniczyła w trzech kolejnych turniejach o mistrzostwo świata. Działacze stwierdzili, że poziom prezentowany przez naszych hokeistów – ci przedwojenni, klasowi gracze żegnali się z taflami, a nowych, wartościowych zawodników ciągle brakowało – jest zbyt niski.

Przed Kasprzyckim postawiono zatem poważne wyzwanie przygotowania naszego zespołu do turnieju olimpijskiego. Po czterech latach przerwy, w trakcie których reprezentacja zbierała się sporadycznie. Np. w 1949 roku rozegraliśmy tylko 2 spotkania, rok później ani raz nie pojawiliśmy się na tafli, a w 1951 cztery razy zmierzyliśmy się z NRD i to by było na tyle. Przed igrzyskami w Oslo zweryfikowali nasz poziom Czechosłowacy, z którymi przegraliśmy 0:9 w Pradze. Łącznie zatem pomiędzy IO w Sankt Moritz i Oslo nasz zespół rozegrał zaledwie 7 meczów międzypaństwowych.

Ze Szwecją 1:17

Do tego dochodziły sparingi wewnętrzne, mecz z reprezentacją Śląska, po którym – mimo zwycięstwa 6:2 – prasa mocno skrytykowała zespół szykujący się do olimpijskiego startu, a także wygrane 3:2 starcie z zespołem złożonym ze Słowaków, którzy nie załapali się do olimpijskiej reprezentacji Czechosłowacji. W Bratysławie spotkanie obserwowało 12 tysięcy kibiców. Nastroje przed wyjazdem do Norwegii nie były najlepsze. „Przegląd Sportowy” zwracał uwagę na brak zgrania w naszym zespole, mimo iż trener Kasprzycki próbował posklejać formacje z zespołów klubowych.

Grano wówczas najczęściej na dwie pary obrońców i siedmiu napastników. Pierwszy atak naszego zespołu był krynicki. Eugeniusz Lewacki – zmarły w marcu br. w wieku niemal 100 lat – towarzyszył Marianowi Jeżakowi i Stefanowi Csorichowi. Adolf Wróbel i Alfred Gansiniec z Górnika Janów, uzupełnieni Zdzisławem Trojanowskim albo Rudolfem Czechem, obaj z Budowlanych Opole, stanowili drugi atak. W obronie grało, z kolei, trzech zawodników CWKS-u Warszawa – Kazimierz Chodakowski, Henryk Bromowicz (Brommer) i Tadeusz Swicarz. Czwartym był Hilary Skarżyński z Górnika Katowice. Który, co ciekawe, następnie został napastnikiem, a kroniki podają, że w lidze na listę strzelców wpisał się 449 roku. W Oslo grał jednak w defensywie.

Tak to, z grubsza, wyglądało, jeśli chodzi o nasze zestawienie na IO, choć w kadrze znajdowali się jeszcze Michał Antuszewicz i Zdzisław Nowak z CWKS-u, Roman Penczek (Górnik Katowice) i Antoni Wróbel (Górnik Janów). I oczywiście bramkarze: Stanisław Szlendak z KTH i Jan Hampel ze Startu Katowice.

Niewieściej godności nie naruszyli

Zderzenie z olimpijską rzeczywistością drużyny posklejanej w ten sposób przez trenera Kasprzyckiego okazało się bolesne. Wprawdzie w meczu z Czechosłowakami osiągnęliśmy lepszy wynik niż w starciu towarzyskim – przegraliśmy 2:8 – ale ze Szwedami skończyło się 1:17, choć po pierwszej tercji było zaledwie 0:1. Ze Szwajcarami osiągnęliśmy dużo lepszy rezultat niż w Sankt Moritz, ale wynik 3:6 ciągle był porażką. Podobnie, jak 0:11 z Kanadą. Remis z RFN 4:4, choć mecz ten powinniśmy wygrać, bo prowadziliśmy 4:2, pokazał jednak, że wcale nie musimy być chłopcami do bicia.

Premierowy punkt uskrzydlił nasz zespół bardzo wyraźnie, choć pewnie nie do tego stopnia, by uwierzyć, że można powalczyć o dobry wynik z Amerykanami. Jednymi z kandydatów do medalu, którzy mieli na swoim koncie 4 zwycięstwa i porażkę. Od początku turnieju ocena gry ekipy zza oceanu była, mimo jej zwycięstw, bardzo niekorzystna. Na amerykańskiej ekipie ciążyła opinia zespołu grającego bardzo ostro, by nie powiedzieć chamsko. Podobno po meczu ze Szwajcarią, poprzedzającym starcie z Polakami, światowa federacja, jeszcze pod nazwą Ligue internationale de hockey sur glace (LIGH), zagroziła wyrzuceniem Team USA z turnieju, jeśli zespół ten nie zaprzestanie ordynarnych fauli i prowokowania awantur.

Szósta kolejka olimpijskiej rywalizacji. Lodowisko usytuowane na stadionie Dælenenga, znajdujące się w środku żużlowego owalu, który niegdyś był welodromem i torem łyżwiarskim, na którym rekord świata ustanawiał legendarny Clas Thunberg, położone w dzielnicy Grünerløkka, w centralnej części stolicy Norwegii, było areną spotkania Polska – USA, rozgrywanego 22 lutego 1952 roku wieczorem, przy sztucznym oświetleniu.

Faworytami byli Amerykanie, którym prasa światowa nie jest przychylna i nie chodzi tylko o sport. Pisze się o olimpijskich hokeistach z tego kraju, że zachowują się niczym... kowboje. Paradują po wiosce olimpijskiej, i nie tylko, w kapeluszach i, najczęściej pod wpływem, sieją postrach. Choć nie ma żadnych wzmianek o tym, że ktoś z powodu ich obecności ucierpiał. Nie ma również dowodów na to, by krzywdy doznała choćby pojedyncza niewieścia godność.

Kijem w głowę!

Polacy grają bardzo dobrze, czym zaskakują rywala. Rażą jednak podopieczni trenera Kasprzyckiego nieskutecznością, a publika nam przychylna nie potrafi zrozumieć dlaczego krążek nie potrafi wpaść do siatki.

„Kilka murowanych szans zdobycia bramki wymyka nam się po prostu z rąk” - pisze "Przegląd Sportowy" już o drugiej tercji, w której Amerykanie prowadzą 1:0. W 12. minucie tej odsłony gry rywale przedzierają się pod naszą bramkę. Gerald Kilmartin strzela, a dobijający Ken Yackel nie omieszka zdzielić dodatkowo naszego bramkarza – Stanisława Szlendaka, kolejnego z kryniczan w kadrze – kijem w głowie.

Zapala się czerwone światełko nad bramką, bo krążek się do niej leniwie wślizgnął, a Szlendak nieprzytomny leży na lodzie. Sędziowie wskazują na środek „boiska”, gol zostaje uznany, mimo naszych protestów. Polski bramkarz jest opatrywany przez przepisowe 10 minut, ale nie może kontynuować gry. Zastępuje go niespełna 19-letni katowiczanin, Jan Hampel.

„Amerykanie zdopingowani niezasłużonym sukcesem w postaci zdobycia nieprawidłowej bramki, zaczynają atakować coraz silniej. W 14. minucie Oss objeżdża naszą obronę i strzela nieuchronnie, podwyższając na 3:0. Kończy się druga tercja. Stan meczu 3:0 dla USA. Nasza drużyna nie traci nadziei na znaczne poprawienie wyniku. Przeciwnik nie jest przecież tak groźny. Nie ustępujemy mu w grze. Niestety już w pierwszej minucie trzeciej tercji stremowany Hampel fatalnie przepuszcza daleki strzał Harrisa i jest już 4:0” - w taki sposób "PS" relacjonuje dalsze minuty tego spotkania.

Gambucci nokautuje braci z Giszowca

Gdy wydawało się, że po trafieniu nie „Harrisa”, a Clifforda Harrisona, 25-latka z Massachusetts, z początku trzeciej tercji, jest już po zawodach, w Polaków wstępują nowe siły. Lewacki wykorzystuje podanie Csoricha i zdobywa kontaktową bramkę. Wówczas było tak, że w połowie trzeciej tercji następowała zmiana połów i tuż po niej jest już tylko 4:2, bo Antoni Wróbel trafił w samo okienko. Na jedną bramkę zbliżamy się do Amerykanów za sprawą Csoricha, któremu krążek przytomnie zagrał Lewacki. Jest 53. minuta spotkania, czyli zostało mnóstwo czasu na sprawienie ogromnej wręcz sensacji.

Niestety chwilę później nadal wyraźnie zestresowany Hampel przepuszcza z pozoru niegroźny strzał Johna Mulherna i jest 5:3 dla USA. Polacy jednak nie rezygnują, a Amerykanie są wściekli. Woleliby, aby to spotkanie już się skończyło. Adolf Wróbel, młodszy z braterskiego duetu z Giszowca, ogrywa przy bandzie rywala, którym jest Andre Gambucci. Hokeista włoskiego pochodzenia nie może się z tym pogodzić i rzuca się na Polaka z pięściami! Wróbel jest zakrwawiony, a przed wściekłością amerykańskiego hokeisty próbuje ratować go starszy brat Antoni. Odciąga rywala, a w tym momencie wszyscy Amerykanie, łącznie z bramkarzem, ściągają rękawice i ruszają na naszych.

Wróbel starszy również zostaje znokautowany przez Gambucciego, który dostaje karę pięciominutową. Holenderski sędzia Wim Dwars nakłada ponadto dwie kary na... Polaków. W tym na Mariana Jeżaka, który w całym zamieszaniu w ogóle nie uczestniczył! Trener Kasprzycki protestuje, a publiczność, praktycznie bez wyjątków, jest po naszej stronie. Po trybunach niesie się wymowne "Ami go home!" Mecz się skończył, wynik nie uległ zmianie. Przegraliśmy 3:5, ale to naszych hokeistów żegnają brawa. Amerykanie schodzą z tafli nie podziękowawszy przeciwnikowi za spotkanie.

Z Czarnotą i Ceglarskim

Podobnie było po wspomnianym meczu USA – Szwajcaria. W tamtym spotkaniu gracz amerykański o swojsko brzmiących personaliach, Joseph Czarnota, najpierw stoczył walkę na pięści z jednym z rywali, a następnie bił kogo popadło na trybunach. Swoją drogą w drużynie amerykańskiej, również przeciwko Polsce, zagrał inny z potomków polskich emigrantów za ocean, Leonard Ceglarski. Nie ma wzmianki, by i ten zawodnik zachowywał się niegodnie, a fakt jest taki, że obaj, wraz z kolegami, odebrali po turnieju srebrne medale, choć nie brakowało głosów, by i po meczu z Polakami zespół ten zdyskwalifikować.

Postawa amerykańskich hokeistów, jak również kanadyjskich, choć w mniejszym stopniu, spotyka się z krytyką europejskiej prasy. „Przegląd Sportowy” cytuje dzienniki szwajcarskie, norweskie i szwedzkie, które na graczach zza oceanu nie pozostawiają suchej nitki. „Sport” z Zurychu zwraca uwagę, że brutalne zachowania hokeistów północnoamerykańskich zdarzają się na każdym turnieju, a za ich przyjazd do Europy trzeba przecież płacić. Norweski „Morgenposten” pisze, że po meczu ze Szwajcarami na hokeistów amerykańskich posypały się ogryzki jabłek, skórki z pomarańczy i grudki śniegu. Szwedzi podkreślają, że zachowanie Amerykanów nie ma nic wspólnego z duchem olimpizmu.

Niepotrzebny, polityczny wywód

Dziś nie sposób sprawdzić, czy cytowane przez polski dziennik słowa wzięte z zagranicznych mediów brzmiały właśnie tak. Red. Andrzej Jurski, relacjonujący dla "Przeglądu Sportowego" tamten turniej, zakończył bowiem swój artykuł następującym, nie mającym nic wspólnego ze sportem, wywodem:

„Tak więc nasz piątkowy przeciwnik zdobył sobie w całej Europie „zasłużone“ uznanie. Nie dziwi więc nas postawa hokeistów USA w meczu z Polską. Bić przeciwnika w twarz, znokautować go, zakrwawić, wywołać awanturę, to przecież amerykański styl życia. To efekt specjalnego systemu wychowania „nadludzi“ amerykańskich, którym wszystko wolno, dla których Europejczyk jest czymś niższym, godnym pogardzenia, jest człowiekiem, którego zdaniem ich można bić bezkarnie potwarzy. I dlatego nawet tam, gdzie panuje kult amerykański, nawet tam gdzie rządy i zaprzedane kliki starają się w naród wmówić wyższość kultury amerykańskiej, odzywają się zgodne okrzyki "Ami go home".

Co wynika z tych słów? Wiadomo, w jakich latach rozgrywano igrzyska w Oslo, jaki był układ sił w światowej polityce i po której stronie znajdował się wówczas nasz kraj. Jurski dopisał do awantur na lodowej tafli polityczną ideologię, a pisząc o „nadludziach” porównał Amerykanów do nazistów. Na dodatek obraził gospodarzy igrzysk, czyli Norwegów, bo to ich miał na myśli pisząc o „zaprzedanych klikach”.

Artystyczna sekcja "PS" również „nie zawiodła”. Na łamach dziennika pojawił się bowiem wierszyk następującej treści.

Trener powiedział: hokej to hokej

Nasi chłopcy wygrają o'key!

Nasz bramkarz zuch

Bramkarzu broń!

Kolanem w brzuch

A kijem w skroń.

Uczył trener: Al Capone:

- Wszystkie chwyty dozwolone

Polityka i wątpliwej jakości poezja zatriumfowała zatem nad sportowym wymiarem tego spotkania, a warto dodać, że potrzeba ideologiczna zatuszowała jeden z istotnych faktów, który dotyczy sędziów tego meczu. Otóż za błędy na korzyść Amerykanów obwiniano arbitra z Holandii. Nie da się jednak w żadnym miejscu wyczytać, że to spotkanie – wówczas mecze sędziowało po dwóch arbitrów – prowadził również rozjemca z Czechosłowacji, Ladislav Tencza. Najwidoczniej sędzia z bratniego nam wówczas kraju błędów nie popełniał.

Jeden z najlepszych w historii

Szkoda, że bardzo dobry mecz w wykonaniu naszej drużyny przyćmiły niesportowe zachowania rywali, a także wyraźnie antyamerykańskie nastawienie prasy, które wynikało oczywiście z sytuacji politycznej. Biało-czerwoni, po meczu z USA, mimo porażki, uwierzyli w siebie. Następnego dnia w Lillestrøm pokonali 4:2 Finów, a na zakończenie zmagań wygrali 4:3 z Norwegią. Mecz ten rozegrano z jednodniowym opóźnieniem, na głównej arenie turnieju hokejowego igrzysk, Jordal Amfi, bo sytuację na reszcie olimpijskich tafli sparaliżowała odwilż.

Pięć punktów wystarczyło Polakom do zajęcia szóstego miejsca w turnieju. Nasz zespół wyprzedził drużyny RFN, Finlandii i Norwegii, a dziś tamten start jest jednym z najlepszych w historii udziału naszej reprezentacji w IO. Wprawdzie w 1932 roku w Lake Placid zajęliśmy czwarte miejsce, ale w tym przedwojennym turnieju udział wzięły jedynie cztery drużyny. Grano każdy z każdym po dwa razy, a Polacy przegrali wszystkie sześć spotkań.

W Sankt Moritz, w 1948, Polacy również skończyli na szóstym miejscu, ale dzięki dyskwalifikacji Amerykanów. W 1972 w Sapporo nasz zespół też był szósty. Wygrał jednak tylko jeden mecz, w fazie kwalifikacyjnej z RFN 4:0, a później pięć spotkań przegrał, w większości wysoko. W Innsbrucku, w 1976 roku, gdzie kolejny raz skończyliśmy na szóstej lokacie, było podobnie. Zaczęło się od wygrania meczu kwalifikacyjnego, tym razem 7:4 z Rumunami. A później przegraliśmy wszystkie pięć meczów, zajmując ostatnie miejsce w grupie finałowej, czyli szóste w ogóle. Bez znaczenia była nawet weryfikacja wyniku meczu z Czechosłowacją z 1:7 na 1:0 dla nas z powodu dopingu wykrytego u Františka Pospíšila.

Obroni się zatem pewnie teza, że występ drużyny Mieczysława Kasprzyckiego na IO w Oslo był najlepszym startem biało-czerwonych w historii udziału w igrzyskach olimpijskich. Coś, bez wątpienia, z meczu na mecz, zaczęło się zazębiać, ale jako, że często mieliśmy i mamy tendencję do psucia czegoś, co się układa, zepsuto pracę trenera i wysiłek zawodników koncertowo. Z nie do końca jasnych przyczyn nie wysłano bowiem naszych hokeistów na dwa kolejne turnieje o mistrzostwo świata – w 1953 i 1954 roku. Jeśli powodem takiej decyzji miała być porażka w sparingu z Węgrami, czy też dwie nieznacznie przegrane towarzyskie gry z Finami, to z perspektywy lat należy ironicznie pogratulować działaczom wyobrazi. Najwidoczniej już wówczas szczęścia do hokejowych notabli nie mieliśmy.

Czytaj także:

Liczba komentarzy: 1

Komentarze

Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze. Zaloguj się do swojego konta!
Lista komentarzy
  • narut
    2025-09-07 16:16:59

    jak zawsze kawał porządnej historii - stare dziej ale warto o nich pisać

© Copyright 2003 - 2025 Hokej.Net | Realizacja portalu Strony internetowe