Hokej.net Logo

Co nie zabije, to wzmocni

Co nie zabije, to wzmocni

O długiej i pełnej wybojów drodze do 19. tytułu mistrza Polski, z trenerem Wojasa Podhale Nowy Targ MILANEM JANCUSKĄ, rozmawia Maciej Zubek z Dziennika Polskiego.


Co jest dla Pana cenniejsze, tytuł mistrza w bardzo mocnejlidze słowackiej wywalczony w roli asystenta trenera Koszyc czy tenzdobyty po trzech latach pracy na stanowisko pierwszego trenera Podhala?



Trzeba było ją budować od początku. Przez te trzy sezonu szukaliśmy różnych rozwiązań. Dziś ten zespół, różni się w ponad 50 procentach od tego w którym zaczynałem pracę. Dla mnie też ważne i cenne jest to, że ten sukces osiągnęliśmy drużyną opartą na młodych wychowankach. To jeszcze bardziej dodaje wartości temu mistrzostwu i satysfakcji z pracy.

- Jaka była pierwsza myśl po końcowej syrenie, ostatniego decydującego o mistrzostwie pojedynku z Cracovią?

- Dużo myśli przewinęło się w tym momencie przez głowę. Przede wszystkim poczułem ogromną satysfakcję, że na przekór tym wszystkim problemom z jakimi się spotkaliśmy w sezonie - a był ich ogrom - udało się nam wpiąć na szczyt. W dodatku styl w jakim to osiągnęliśmy, pokonując w czterech meczach faworyzowaną Cracovią napawał mnie dumą.

- Długo się Pan zastanawiał po zakończeniu ubiegłego sezonu na dalszą pracą w Nowym Targu? Zajęte wówczas trzecie miejsce przyjęto raczej z dużym rozczarowaniem...

- Nie było się nad czym zastanawiać. Ja wiedziałem, że ten zespół ma duży potencjał, tyle że wymaga jeszcze dopracowania. Wygrany sezon zasadniczy, a później przegrane w półfinale wywołała u mnie ogromną złość. Byłem zły sam na siebie, bo wiedziałem, że stać nas na dużo więcej.

- Jakie wnioski wysunął Pan po tamtym sezonie, gdzie przypomnijmy odpadliście w półfinale z Tychami prowadząc w serii 2-0?

- Przede wszystkim bardzo chciałem aby w zespole był Marcin Kolusz. Ja go znam i wiedziałem, że taki gracz, który jest urodzonym liderem, jest tej drużynie bardzo potrzebny. Poza tym potrzebowaliśmy szerszej kadry, stąd zależało mi, żeby młodzi zawodnicy byli z nami od początku przygotowań. No i zwiększyliśmy jeszcze bardziej obciążenie w trakcie letnich przygotowań.

- W okresie transferowym nie zabrakło kilku spektakularnych ruchów. Rozstanie z bardzo znaczącą postacią dla nowotarskiego hokeja Jarkiem Różańskim było wkalkulowane?

- Liczyłem się z odejściem Jarka. Taka spektakularna zmiana też była bardzo potrzebna. W jakiś sposób wymusiła na drużynie nową jakość.

- Dostał Pan wszystkich zawodników których Pan chciał?

Tak. Zostali ci, na których mi najbardziej zależało. Potem zaczęliśmy dopasowywać obcokrajowców. Baranyk było wiadomo że zostanie bo miał aktualny kontrakt. Nalegałem aby zostawić w drużynie Ivicica, wrócił też Suur i był Priechodsky. Musieliśmy dokonać wyboru z którego z trzech zagranicznych obrońców zrezygnować, bowiem pojawiła się opcja powrotu do drużyny Bakrlika. Długo nad tym myślałem. Ostatecznie wybór padł na Marka. Było o tyle łatwiej, że on miał przygotowany wariant gry we Francji. Rozstaliśmy się w zgodzie.

- W okresie przygotowawczym zrealizował Pan wszystko co sobie zakładał?

- Nie do końca. Wiadomo, że borykaliśmy się już wtedy z wieloma problemami. Zaczęliśmy przygotowania tydzień później niż planowaliśmy. Na lód też weszliśmy z dużym opóźnieniem. To wszystko są szczegóły, ale niezwykle istotne. Staraliśmy się nadrabiać stracony czas. Gracze wykazywali ogromną chęć na treningach. Mimo to uważam, że zostały w nich jeszcze rezerwy.

- Początek sezonu nie był obiecujący. Grać nie mogli zdyskwalifikowani Kolusz z Dziubińskim, a w dodatku kontuzję wyeliminowały z gry Zapałę i Batkiewicza. To wszystko przełożyło się na wyniki i w efekcie długo musieliście walczyć o awans do "szóstki"...

- Na starcie sezonu znaleźliśmy się w szalenie ciężkiej sytuacji. Przez te wszystkie problemy cała nasza koncepcja dotycząca układu poszczególnych piątek zupełnie się załamała. W każdym meczu musieliśmy mocno improwizować i przez to drużyna nie mogła złapać odpowiedniego rytmu gry. Tak naprawdę w ciągu tego całego sezonu, tylko raz zagraliśmy w pełnym składzie. Te 18 meczów w pierwszej części sezonu to było bardzo mało. Praktycznie każdy mecz był pojedynkiem o życie. Przegrana mocno komplikowała sytuację a nam cały czas "wiatr wiał w oczy". Nie ma jednak tego złego... Już wtedy trochę z konieczności ci młodzi zawodnicy musieli brać ciężar gry na swoje barki. Nabywali dzięki temu ogromnego doświadczenia i ogrania co zaprocentowało w play-off.

- Miał Pan dużo chwil zwątpienia w tym sezonie? Pojawiały się myśli, żeby rzucić to wszystko i wracać do domu?

- Trudnych chwil było bardzo wiele. Ja jednak nie mam w zwyczaju się poddawać. Miałem świadomość tego, że jako trener czy przysłowiowy kapitan nie mogę uciec z tonącego okrętu. Nie mógłbym potem spojrzeć w twarz zawodnikom czy kibicom.

- Po pamiętnym, bo przegranym aż 3-11 meczu w Krakowie, nie myślał Pan o dymisji? Wielu już Panu pakowało walizki...

- Wiele trudnych chwil już przeżyłem nie tylko jako trener ale i zawodnik. Wiem że w sporcie trzeba się wszystkiego spodziewać i na wszystko być przygotowanym. Co jednak nie zabije to wzmocni. Ten mecz w Krakowie totalnie nam nie wyszedł. Nic nam wówczas nie funkcjonowało. Każdy tylko patrzył na zegar i czekał na końcową syrenę. Taki mecze też jednak się zdarzają. Nie ma drużyny, która w ciągu całego sezonu nie wpada w kryzys. My go właśnie wtedy przechodziliśmy. Przecież potem 1-6 przegraliśmy w Tychach. O takich spotkaniach trzeba porostu zapomnieć. Ja - choć wiadomo, że taka porażka zabolała - byłem jednak spokojny. Dla mnie to był po prostu wypadek przy pracy. Cały czas wiedziałem, że gdy do gry wrócą kontuzjowani zawodnicy to drużyna wjedzie na odpowiednie tory.

- Był Pan zadowolony z tego trzeciego miejsca na koniec sezonu zasadniczego?

- Tak, bo więcej ciężko było na tamtą chwilę osiągnąć. Różnicę jaką Cracovia i Tychy wypracowały sobie na początku sezonu trudno było zniwelować. Zależało nam na tym trzecim miejscu, bowiem w półfinale chcieliśmy uniknąć krakowskiego zespołu. Bardzo ważny był też bonus jaki zyskaliśmy nad Tychami. Zwłaszcza, że tą decydującą wygraną nad nimi osiągnęliśmy w trakcie szalenie ciężkiego mikro cyklu treningowego gdzie już przygotowywaliśmy się do play-off.

- Spodziewał się Pan tak ciężkiej przeprawy w ćwierćfinale z Jastrzębiem?

- Sami sobie sprowokowaliśmy kłopoty. Mimo, iż uczulaliśmy zawodników, żeby nie lekceważyć rywala to jednak wydaje mi się, że w tym pierwszym meczu zabrakło odpowiedniej koncentracji. W efekcie przegraliśmy to spotkanie co mocno wpłynęło na dalszy przebieg tej rywalizacji.

- 41 minuta decydującego pojedynku w Jastrzębiu. Gospodarze strzelili wówczas bramkę na 3-1. Co wówczas działo się w waszym boksie?

- Ta przegrana oznaczała dla nas praktycznie koniec sezonu. Zaczęło się robić nerwowo, bo czas uciekał. Na szczęście korekty w formacjach jakie przed tą trzecią tercją wprowadziliśmy przyniosły korzyści. Ten kwadrans, a zwłaszcza ostatnie 5 minut w tym meczu na pewno na długo zostaną w mojej pamięci. Już po meczu w szatni zaznaczyłem, zawodnikom, że drugi taki mecz nie może się nam przytrafić.

- Po ćwierćfinałach przyszła kolej na półfinałową potyczkę z GKS Tychy. Nadarzyła się więc okazja na rewanż za ubiegły sezon...

- Tychy to już była inna drużyna. Prowadził ją inny szkoleniowiec niż przed rokiem, który preferował zupełnie odmienny styl gry. Razem z Markiem Ziętarą spędziliśmy mnóstwo godzin analizując mecze między nami w sezonie zasadniczym. Najpierw robiliśmy to sami, a potem razem z zawodnikami. To samo było w trakcie tych półfinałów. Chcieliśmy aby gracze sami dostrzegli popełniane przez siebie błędy i wyciągnęli wnioski.

- Te mecze dostarczyły mnóstwa emocji. Były też momenty bardzo gorące, kiedy nerwy brały górę i dochodziło do spięć między wami. W trakcie meczu numer pięć nakazał Pan nawet zejść swoim zawodnikom do szatni...

- Musiałem to uczynić, bo kibice i działacze Tychów po tej nieszczęsnej sytuacji z Suurem i Sokołem weszli do boksu i zaczęli nas atakować. Nasz kierownik dostał butelką w głowę, dlatego musieliśmy się ratować. Nie dość tego już będąc w szatni jeden z działaczy zaczął nas wyzywać. Ja tego nie rozumiem dlaczego działacze, który w większości tak naprawdę mało wiedzą o hokeju, wtrącają się w relację między zawodnikami. Gdyby takie wydarzenia zdarzyły się na Słowacji to jestem pewny, że sędziowie zakończyli by spotkanie, a gospodarze ukarani zostaliby walkowerem.

- Bolały Pana słowa kierownika Tychów Karola Pawlika, który stwierdził, że Pan z premedytacją podjudza swoich zawodników do gry faul?

- Nie przejąłem się tym kompletnie. Swoim zachowaniem tylko mnie zmotywował do jeszcze większej pracy. Już gorsze chwile przeżyłem w swojej karierze. Na Słowacji w trakcie niektórych spotkań mieliśmy nawet własną ochronę. Ale to jest play-off. W nim walczy się wszelkimi sposobami.

- W tym decydującym meczu o awans do finału rozbiliście Tyszan na własnym lodzie zwyciężając 6-0. To były chyba najlepszy mecz Podhala pod Pana dowództwem...

- Również tak uważam. To było niesamowite spotkanie w naszym wykonaniu. Dosłownie w 100 procentach zawodnicy realizowali to co powiedzieliśmy sobie w szatni. Nie było ani jednego słabego ogniwa. Wszyscy byli doskonale przygotowani zarówno pod względem fizycznym i mentalnym.

- Skąd pomysł z przesunięciem do ataku Bartłomieja Gaja?

- To była bardzo przemyślana decyzja. Po kontuzji Zapały w drugim spotkaniu w Tychach brakowało nam czterech pełnych ataków. Próbowaliśmy wariantów z grą w dwóch formacjach Bakrlika czy Kmiecika, ale widać było, że w pod koniec meczu brakuje im sił. Zaczęliśmy więc szukać innego rozwiązania. Wtedy wpadliśmy na pomysł z Bartkiem aby ustawić go na lewej stronie ataku. To prawdziwy walczak i byłem przekonany, że da sobie radę. Nie zawiodłem się.

- Wygrana z Tychami zrzuciła was presję. Wielu już wtedy uważało, że zrobiliście więcej niż od was wymagano. Nikt nie oczekiwał od was pokonania w finale Cracovii, która była przecież murowanym kandydatem do tytułu...

- Oczywiście, że już sam awans do finału był sukcesem, ale apetyty nam wzrosły. Zawodnicy poczuli się mocni. Pokonaliśmy Tychy, dlaczego mamy nie wygrać z Cracovią? Wielką rolę odegrał kapitan zespołu Rafał Sroka. Bardzo zmotywował chłopaków. Byliśmy w gazie i jedyny problem to byłą regeneracji sił.

- Tomasz Malasiński jest bardzo bramkostrzelnym zawodnikiem, co potwierdził w sezonie zasadniczym. Tymczasem w finale powierzył mu Pan defensywne zadanie jakim było zneutralizowanie poczynań lidera "Pasów" Leszka Laszkiewicza...

- Było jasne, że musimy Laszkiewiczowi uprzykrzać grę. Długo analizowałem, który z naszych zawodników podła temu zadaniu. Nie chciałem tego powierzać żadnemu z obcokrajowców, bo na nich spoczywał ciężar zdobywania bramek podobnie jak na Koluszu czy Zapale. Musiał to być zawodnik, doskonale jeżdżący na łyżwach, szybki, dynamiczny i potrafiąc unikać fauli. Tomek bardzo spasował do tego profilu i jak pokazały mecze, to był strzał w dziesiątkę. Widać, było, że on też był świadomy z dobrze wykonanej pracy i przyniosło mu to taką samą satysfakcję jak strzelone gole.

- Który Pana zdaniem pojedynek było kluczowy dla losów tego finału?

- Myślę, że ten drugi wygrany w Krakowie. Zwłaszcza, że mieliśmy w nich ciężkie momenty. Kilka razy przegrywaliśmy i musieliśmy gonić wynik. To dosłownie wyrwane w ostatniej chwili zwycięstwo, sprawiło, że zyskaliśmy nad Cracovią przewagę psychiczną, którą ona miała nad nami przed rozpoczęciem tej finałowej serii. Chłopcy byli świadomi szansy jaką sobie wypracowali i za wszelką cenę nie chcieli jej stracić w meczach przed swoją publicznością.

- W finałach wygrała też teoria którą Pan preferuje, czyli jasny podział w drużynie na bramkarza numer jeden i dwa. W tych decydujących momentach Zborowski, któremu mimo słabszych momentów w sezonie, ufał Pan do końca był w wyśmienitej formie.

- Byłem spokojny o "Zborę". Widziałem z meczu na mecz, że jego forma idzie w górę i że w tym najważniejszy momencie będzie naszą dużą podporą. Oczywiście, że w sezonie zasadniczym powinien mieć więcej odpoczynku, ale my cały czas praktycznie o coś graliśmy. Najpierw o "szóstkę", potem o jak najwyższe miejsce przed play-off a następnie już zaczęła się walka o medale. Nie było takiego spokojnego momentu, kiedy można było spróbować z drugim bramkarzem.

- Jaki wkład w sukces ma Pana asystent Marek Ziętara?

- Olbrzymi. Doskonale przez cały sezon rozpracowywał naszych przeciwników. Dostrzegał ich słabości i mankamenty w taktyce. Później w umiejętny sposób dzielił się tą wiedzą z zawodnikami. To jest trener z przyszłością.

- Skończyła się Panu umowa z Podhalem. Czy rozważa Pan dalszą pracę w Nowym Targu i jeżeli tak to jakie warunki postawi Pan nowotarskim działaczom?

- Muszę odpocząć i na spokojnie przemyśleć co dalej. Na pewno jeżeli mam dalej pracować w Podhalu to jednym z podstawowych moich warunków jest zatrzymanie wszystkich zawodników, których miałem do dyspozycji w tym sezonie. Stworzyła się drużyna z ogromnym potencjałem na przyszłość i nie wolno tego zmarnować. Oczywiście wzmocnienia też by się przydały, najlepiej w postaci dwóch solidnych obrońców. Do tego trzeba dokooptować kolejną grupę młodych zawodników jak Wróbel, Michalski czy Marek i śmiało można walczyć o najwyższe cele. No i oczywiście potrzeba klubie stabilizacji finansowo organizacyjnej, bo więcej takiego sezonu jak ten miniony zawodnicy już nie wytrzymają.

- Ma Pan propozycję z innych klubów? Wyobraża Pan sobie prace w innym polskim klubie niż Podhale?

- Mam agenta i on się zajmuje zbieraniem ofert. Coś już się pojawiło. Co do pracy w Polsce to Podhale ma pierwszeństwo, ale trenowanie to moja praca i tu liczą się nie tylko sentymenty. Najbliższe dwa tygodnie powinny rozjaśnić sytuację w tej sprawie.

- Czy uważa Pan, że dla Damiana Kapicy zostanie w polskiej lidze będzie dobrym rozwiązaniem?

- Przyszły sezon jeszcze na pewno. Niech skończy szkołę, zda maturę i potem można myśleć. Grając polskiej ekstraklasie na pewno nic nie straci.

- Trzy lata już Pan pracuje w Polsce. Jakie wnioski może Pan wysunąć na temat polskiego hokeja? Idziemy w przód czy raczej się cofamy?

- Powiedziałbym raczej, że polski hokej stoi w miejscu. Brakuje przede wszystkim odpowiedniego szkolenia młodzieży. W dalszym ciągu jest za duża przepaść pomiędzy juniorskim, a seniorskim hokejem. Młodzi zawodnicy trenują zdecydowanie za mało. Potrzeba większych nakładów finansowych na pracę z dziećmi. Dopracować trzeba też system rozgrywek w ekstraklasie. Wciąż gramy za mało meczy.

Rozmawiał MACIEJ ZUBEK

http://www.kud.pl/www/podhale/pliki/dziennik_polski.jpg

Czytaj także:

Galeria zdjęć

Wojas Podhale Nowy Targ - Mistrz Polski 2010

Zobacz galerię

Liczba komentarzy: 0

Komentarze

Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze. Zaloguj się do swojego konta!
© Copyright 2003 - 2025 Hokej.Net | Realizacja portalu Strony internetowe