Postanowiliśmy stworzyć w naszym portalu nowy cykl. Będziemy w nim publikować wywiady z zawodnikami, którzy dołożyli sporą cegiełkę do rozwoju hokeja w Polsce, ale w ostatnim czasie nie znajdowali się na świeczniku. Na początek 67-krotny reprezentant naszego kraju i jedna z legend warszawskiej Legii. Przed Wami Włodzimierz Komorski.
HOKEJ.NET: – Na początku zapytamy jak się Pan czuje w trudnych czasach pandemii?
Włodzimierz Komorski, były reprezentant Polski: – Daję radę. Cały czas ograniczam wyjścia z domu do minimum. Liczę jednak, że w najbliższym czasie wszystko zacznie wracać do normalności.
Jak wiemy występował Pan zarówno w ataku, jak i w obronie. Czy trudno było się przekwalifikować i gdzie lepiej się Pan czuł na lodzie?
– Zgadza się. Jako junior rozpoczynałem jako napastnik, miałem na skrzydłach wspaniałych zawodników takich jak Gosztyła i Manowski. Wielu moich trenerów uważało mnie za zawodnika dobrze wyszkolonego technicznie, stąd w późniejszych latach w razie potrzeby grałem również na obronie. Defensor to pewnego rodzaju dyrygent, to on narzuca tempo gry. Biorąc jako przykład z dzisiejszych czasów choćby Marcina Kolusza. On również zaczynał jako napastnik, a teraz dzięki doświadczeniu oraz bardzo dobremu wyszkoleniu technicznemu fantastycznie prezentuje się na obronie. Wie, czego napastnik oczekuje od obrońcy w danej sytuacji – szybkiego podania czy dłuższego „podholowania” krążka do strefy neutralnej. Dokładne podanie w tempo do napastnika to powodzenie skutecznego ataku. Dobry obrońca po prostu rządzi na lodzie.
Gdzie grało mi się lepiej? Ciężko wskazać, w ataku strzelałem więcej goli, ale w obronie miałem radość z „tworzenia gry”.
W sezonie 1966/67 zdobył Pan tytuł króla strzelców za wygranie klasyfikacji kanadyjskiej (29+26) w wieku 23 lat. Z instynktem snajpera trzeba się urodzić?
– 55? aż zapomniałem że było ich tak dużo (śmiech). Może nie trzeba się z tym urodzić, ale najważniejsza jest głowa, przegląd pola oraz troszkę hokejowego „cwaniactwa”. Nie ukrywam, że duży wpływ na mój tytuł króla strzelców mieli moi partnerzy z ataku, wyśmienici skrzydłowi, wyżej wspomniani Gosztyła i Manowski. Manowski dwa razy zdobywał tytuł króla strzelców, a ja i Gosztyła po razie. Wspólnie też dwukrotnie wznieśliśmy trofeum za Mistrzostwo Polski. W tym roku (1967) wywalczyliśmy również pierwsze miejsce z reprezentacją Polski na Mistrzostwach Świata Grupy B w Wiedniu. Wygranie tych mistrzostw promowało nas do występu na olimpiadzie. Ku wielkiemu rozczarowaniu drużyna Polski ze względów politycznych nie mogła się spotkać z innymi reprezentacjami na olimpijskich lodowiskach w Grenoble.
Sylwester Wilczek, Włodzimierz Komorski, Krzysztof Białynicki w reprezentacji Polski
Rok wcześniej zadebiutował Pan w reprezentacji Polski. Gdy otrzymał Pan pierwszy sygnał o powołaniu, co Pan poczuł?
– To była ogromna satysfakcja. Myślę, że spełnieniem każdego sportowca jest moment, kiedy zostajesz powołany do reprezentowania swojego kraju. Dodatkowo z reprezentacją zwiedziłem kawał świata – między innymi Kanadę, Szwecję, Słowenię, Austrię czy Japonię.
Pięć turniejów Mistrzostw Świata, w tym dwa w dawnej gr. A. Jak Pan wspomina rywalizację z najlepszymi drużynami świata tamtych czasów?
– Graliśmy z takimi drużynami jak reprezentacje Kanady, Stanów Zjednoczonych, Szwecji, Finlandii czy Czechosłowacji. Dla współczesnych kibiców może to być pewnego rodzaju abstrakcja. Poziom tych drużyn – zresztą tak jak dziś – był bardzo wysoki. Graliśmy przeciwko takim zawodnikom jak Malcew, Firsow, Ragulin czy Trietiak, dlatego doświadczenie, które wtedy zebraliśmy było bezcenne.
W 1966 roku reprezentacja Polski poleciała na tournée do Kanady. Wspominał Pan w jednym z wywiadów, że mieliście możliwość obejrzenia na żywo meczu NHL. Jakie wrażenia Panu towarzyszyły podczas pojedynku Montreal Canadiens - Toronto Maple Leafs?
– Cały wyjazd był fantastyczną przygodą. Mówimy o latach 60., w Polsce kupowało się chociażby rzeczy na kartki, a w Kanadzie było wszystko, pełne półki i rzeczy, których nie spotykało się w Europie. Zaczynając od powitania na lotnisku, które było niesamowite – kilkaset osób Polonii, powitało nas kwiatami i śpiewem. Podobnie na meczach, miejscowi kibice przyjęli nas fenomenalnie. Kończąc wspomnianym przez Ciebie meczem NHL, Montrealu Canadiens z Toronto Maple Leafs. Mecz porównałbym do spektaklu w teatrze. Na trybunach była cisza, a ludzie siedzieli jak zahipnotyzowani patrząc w stronę tafli lodowiska. Pamiętam również, gdy w którymś momencie spotkania sędzia podjął nieprzychylną decyzję dla drużyny gospodarzy… „hipnoza” się skończyła, a na lód poleciały kalosze.
Dziadek z wnukiem, czyli Włodzimierz i Filip
Wnuk poszedł Pana drogą. Jak wyglądały pierwsze kontakty Filipa z hokejem?
– Filip rozpoczął jazdę na łyżwach gdy miał trzy lata. Myślę, że od razu złapał bakcyla. Chętnie chodził na treningi, nigdy nie musiałem go do tego zmuszać. Śmiem powiedzieć, że momentami był bardzo natarczywy (śmiech). Dlaczego? Ponieważ, gdy ja bylem trenerem starszej grupy (rocznika 87/88), on za wszelką cenę, chciał również zostawać na ich treningach.
Czy przeżywa Pan jego spotkania i czy Filip może liczyć na wskazówki?
– Oczywiście! W miarę możliwości oglądam każdy mecz na żywo (w sensie internecie), a jeżeli nie dam rady to „nadrabiam zaległości” oglądając skróty spotkań. Często po meczach Filip dzwoni i dzielę się z nim moimi spostrzeżeniami. Bardziej są to wskazówki związane z jego ustawieniem na lodzie, gdzie powinien się znajdować, aby mieć dogodniejsze sytuacje.
Jak w Pana czasach wyglądał sprzęt, czy trudno było go zdobyć i z czego były wykonane kije?
– Ciężko go porównać do tego współczesnego. Gdy byłem dzieckiem i dopiero zaczynałem przygodę ze sportem było bardzo o niego ciężko. Swoje pierwsze łyżwy hokejowe skompletowałem sam. Do zwykłych butów – trzewików – przynitowałem płozę i chodziłem w nich na ślizgawki pod Pałacem Kultury (śmiech).
W późniejszych czasach, gdy dołączyłem do drużyny nie mogłem narzekać, nigdy sprzętu nam nie zabrakło. Klub stołeczny zapewniał nam to, czego potrzebowaliśmy. Co do kijów to były one drewniane, marki Smoleń czy WSS. Oczywiście nie można ich jakkolwiek porównywać do tych dzisiejszych, kompozytowych, ważących po kilkaset gram.
Teraz zawodnicy są lepiej chronieni?
– Bez dwóch zdań. Jak czasami podpatruje sprzęt u Filipa i widzę jakie technologie są do niego wprowadzane, to jest to naprawdę imponujące. Kije, rękawice ważą teraz po kilkaset gram. w moich czasach to było nie do pomyślenia. Możemy się tylko cieszyć, że wszystko zmierza w stronę ochrony zawodnika. Ona jest priorytetem.
Hokej ewoluował. Obserwuje Pan mecze wnuka, więc zapytamy, co najbardziej się zmieniło?
– Zgadza się, główną różnicą jest to, iż współczesny hokej jest o wiele szybszy. Jest w nim również więcej kontaktu fizycznego, czyli gry ciałem. Hokej staje się coraz szybszy, bardziej kontaktowy, a krążki latają coraz mocniej.
Bogdan Trześniewski, Włodzimierz Komorski, Wojciech Kaczorek w barwach Legii Warszawa
W Warszawie od lat brakuje hokeja, nie ma seniorskiej drużyny. Dla Pana, jako byłego hokeisty – to cios w serce?
Dlaczego w tak dużym mieście hokej w Warszawie nie może się odbudować?
Pod koniec kariery wyjechał Pan do Austrii, która teraz jest o dwie klasy wyżej od polskiego hokeja. Jaki był wtedy poziom, gdy Pan tam grał?
Jak Pan z boku patrzy na polski hokej? Czy ta dyscyplina wyjdzie kiedyś z trzeciego koszyka sportów w Polsce? Czego najbardziej brakuje, aby hokej poszedł do góry?
Metryczka:
Włodzimierz Komorski (ur. 6.08.1944 w Warszawie), były środkowy napastnik oraz obrońca reprezentacji Polski. Kluby: Legia Warszawa (1960-77), EV Zeltweg (1979-81, Austria).
W lidze rozegrał 470 meczów (223 bramki). W kadrze rozegrał 67 meczów (13 bramek) oraz 16 meczów i 9 bramek przeciwko drużynom "B" i młodzieżowymi.
Sukcesy: Złoty medalista Mistrzostw Polski (1964, 1967), Srebrny medalista (1965, 1966), Brązowy medal Spartakiady Armii Zaprzyjaźnionych (1975). Wicekról strzelców Ekstraligi (1966/1967, 29 bramek) i zwycięzca klasyfikacji kanadyjskiej (29+26).
Czytaj także: