Hokej.net Logo

Bramkarskie Upodobania: Bizubowie

Rodzina Bizubów od najmłodszych lat zakochana była w hokeju. Jakby mogło być inaczej, skoro w domu panowała sportowa atmosfera. Rodzice dbali o kulturę fizyczna swoich pociech. Latem urządzali im letnie sportowe areny, a gdy tylko ścisnęło mrozem robili przed domem lodowisko. - Ogród był duży, więc lodowisko niewiele różniło się od tego profesjonalnego w parku. Tak przynajmniej wyglądało to w naszych małych oczach. Tata ubijał najpierw śnieg, a potem polewał go wodą - wspomina Andrzej Bizub.

Uciechę mieli nie tylko bracia Bizubowie, ale także koledzy w ulicy. - Trenowali z nami i rozgrywali mecze późniejsi doskonali hokeiści, między innymi Kaziu Powalacz i Stanisław Fryźlewicz. Starszego brata Staszka zawsze ciągnęło na bramkę. Jak pamiętam zawsze stał w bramce. Z końskiego homontu zrobił sobie ochraniacze. Poszedłem w jego ślady, bo podobało mi się to co robił - mówi Andrzej.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni
Można rzec, że rodzina Bizubów bramkarzami stoi. Stanisław i Andrzej w latach 60 - i 70- tych strzegli nowotarskiej świątyni. A, że jabłko niedaleko pada od jabłoni, toteż 11-letni syn Andrzeja, Jan również wybrał bramkarski fach. Rezolutny młodzieniec twierdzi, że chce być lepszym od wujka i taty. - Od trzech lat trenuję. Moim pierwszym trenerem w naborze był Jasiu Kudasik. Teraz jestem w grupie Ryszarda Kaczmarczyka, a raz w tygodniu specjalistyczne treningi prowadzi z nami olimpijczyk Gabriel Samolej. Daje nam w kość, ale ćwiczenia nie są trudne. Też chcę zostać olimpijczykiem - mówi kontynuator rodzinnych tradycji.


Jan Bizub i Andrzej Bizub


Czarna maska
Rodzinną tradycję zapoczątkował Stanisław. - Wymarzyłem sobie pozycję bramkarza - wspomina, choć z wielkim trudem cedzi słowa, gdyż choroba bardzo go męczy. - Zawsze podziwiałem zawodników, którzy stali w bramce i nieraz wyczyniali w niej cuda, by nie puścić gola. Już podczas ulicznych pojedynków stawałem między słupkami. Za krążek służyło nam zamarznięte końskie łajno. Walki uliczne były bardzo zacięte nieraz dochodziło nawet do bójek. Zresztą wtedy każda ulica zamieniała się w lodowiska i toczyły się na nich uliczne pojedynki. Było to możliwe, bo rzadko samochody jeździły. To były "święte hokejowe wojny". Chłopak w Nowym Targu, nie grający w hokeja nie miał wtedy czego szukać. Szkółek, jak teraz, nie było. Kiedy dostałem się do klubu pod opiekę wziął mnie słynny bramkarz z "wąsikiem" Stanisław Szlendak, który przyszedł z Krynicy i w Podhalu zakończył karierę. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Nauczył mnie podstaw, a przede wszystkim odwagi. Bez niej na pewno bym nie osiągnął tego, co osiągnąłem. Stać w bramce i być ze wszystkich stron obstrzeliwany krążkiem pędzącym z dużą szybkością i wielką mocą do przyjemnych zajęć nie należy. Tym bardziej, gdy praktycznie nic cię nie osłania. Wtedy bramkarza nie strzegł kask, krata, czy potężne parkany.


Stanisław Bizub

- Obaj początkowo broniliśmy bez masek, bo takich nie było. Za kask służyła...czapka, choć ubierało się ją tylko wtedy, gdy było zimno - włącza się do rozmowy Andrzej. - Syn obecnie ma sto razy lepszy sprzęt niż my wtedy. Pierwszą drużynę ubierała Polonia Amerykańska, więc zawsze ten sprzęt był lepszy, niż u nas w juniorach. Mnie zawsze po Staszku coś kapnęło, to obijaczka, to "rak"... Urazów było co niemiara. Nie było meczu, żeby nie dostać krążkiem bądź kijem w głowę. Co ja mówię, na treningach również lała się krew i to nieraz obficie. Pamiętam jak na jednym z nich dostałem strzała od Andrzeja Liputa. Przed oczami miałem przesuwające się gwiazdy, a z ust lała się krew. Długo nie wiedziałem gdzie jestem. Leszek Tokarz zaś złamał mi szczękę. Staszek też kilka razy oberwał i to tak, że kilka dni był nieprzytomny. Na treningu dostać krążkiem w twarz to było jak chleb powszedni. Po uderzeniu Adama Pełeńskiego Staszek długo leżał nieprzytomny w szpitalu. Staszek dostał także od brata Jasia, kiedy ten grał w Legii Warszawa. To jedyny w naszej rodzinie, który występował w polu. Staszek dostał taką lufę, że stracił dwa zęby. Było to na lodowisku w Nowym Targu. Na Słowacji dostał w szczękę i sześć zębów wypluł. Dwa dni był nieprzytomny. Widzieli to zdarzenie Szwedzi przebywający na tym samym turnieju i zrobili mu maskę. To było kawałek plastyku przylegającego szczelnie do twarzy. Tak naprawdę to chroniła tylko od skaleczeń. Jak się dostało krążkiem, to skutki były takie same, nie było tylko rozcięć na twarzy. Była szara więc Staszek pomalował ją na czarno, by miał kolor kawki, bo nazywali go "Kawką". Ja dostałem dopiero później maskę. Zrobił mi ją Józef Wacław, znany bramkarz GKS Katowice i reprezentacji Polski. Zrobiono odlew w protezowni i wysłano go do Katowic. Mając nawet takie jak na ówczesne czasy "cacko", kilka razy potężnie oberwałem, że o bożym świecie nie wiedziałem.

Troskliwy Vorisek
- Miałem 16 lat, gdy zadebiutowałem w pierwszej drużynie Podhala - opowiada z trudem Staszek. - Wtedy jeszcze nowotarskiej świątyni strzegł Władysław Pabisz. Broniliśmy na zmienię. To był początek lat 60-tych. Gdy on wrócił do Krynicy ja zostałem pierwszym golkiperem.

Jako młody chłopak do dzisiaj utkwił mi obraz człowieka w czarnej masce. Byłem zauroczony jego odwagą. Krążki latały mu koło ucha, a on ze stoickim spokojem, niczym muchy, łapał je do potężnej "łapawicy". Obdarzony był niezwykłym refleksem. Bramki "Szarotek" strzegł do sezonu 1971/72. W tym czasie cztery razy sięgał z zespołem po mistrzowską koronę. Najlepszy jego sezon to 1968/69. Wtedy bronił jak w transie i doprowadził nowotarżan do drugiego w historii klubu mistrzostwa kraju. Jego postawa została dostrzeżona przez selekcjonera reprezentacji kraju, który zabrał go na mistrzostwa świata. To były pierwsze i ostanie mistrzostwa "Mikołaja", bo również tak go nazywano. Jak miał swój dzień, to wprawiał w kompleksy największe gwiazdy polskich lodowisk. Ostatnie dwa sezony swojej kariery spędził w KTH Krynica, poszedł pomóc "katehetom" , którzy mieli kłopoty w lidze i z obsadą pozycji bramkarza.

- Hokej nic mi nie dał - żali się schorowany Stasiu. - Żadnych korzyści finansowych. Jedynie wiele kontuzji. Za mistrzostwo Polski nic wtedy nie dawali. Jedynie dobre słowo i...poklepywali po plecach. Na szczęście mieliśmy fenomenalnego trenera Frantiska Voriska, człowieka, który był dla nas jak tata. On zajmował się nie tylko trenerką, ale także nieźle kombinował, by załatwić nam drobne dotacje. Jak się jechało na wyjazd, to matula musiała zrobić kanapki na drogę. Nie było też jak teraz wygodnych autobusów, z video, ubikacją i innymi bajerami. Bardzo często na Śląsk jechaliśmy ciężarówką z plandeką. Mrozy wtedy były znacznie siarczyste niż teraz. Niemniej wszyscy mieliśmy góralski charakter i nasza zadziorność święciła triumfy na krajowych i zagranicznych lodowiskach, bo i Pucharze Europy nie byliśmy chłopcami do bicia. Byliśmy szczęśliwi jak znalazła się kasa i mogliśmy wyjechać na mecz pociągiem. Jedyna korzyść z hokeja to ta, że mogłem zwiedzić kawałek świata, poznać kultury innych narodów, a także wielu ciekawych ludzi. Nawiązałem wiele przyjaźni.

Nocne walki
- Jestem młodszy od Staszka, więc ja już miałem lepsze warunki - mówi Andrzej. - W klubie już były szkółki i trafiłem do jednej z nich. Dostałem kompletny sprzęt, niemniej jak dziś spojrzę na ekwipunek syna, to aż dziwię się, że miałem odwagę stawać na drodze krążka do bramki. Jednak podobało mi się to co brat robi i poszedłem w jego ślady. Moim pierwszym trenerem był Adam Pełeński, a potem przeszedłem pod szkoleniowe skrzydła Tadeusza Kramarza i Mieczysława Chmury. Wtedy mieliśmy mocną bramkarską pakę. Był "Nunek" Polakiewicz, Jan Ossowski, Stasiu Dąbrowski. Konkurencja duża, by przebić się do pierwszego zespołu. W pierwszej drużynie miałem okazje zgrać tylko w meczach towarzyskich, w lidze nie wystąpiłem. Zresztą w 1970 roku, gdy wojsko wezwało mnie do spełnienia obywatelskiego obowiązku, zakończyłem karierę. Nie dostałem powołania do Legii. Obowiązek wobec ojczyzny wypełniłem w Katowicach. W swoim dorobku mam trzy tytułu mistrza Polski juniorów. Tylko raz w juniorach zajęliśmy czwarte miejsce. Graliśmy mecze z Naprzodem Janów. Porażka jedną bramką dawała nam tytuł. Przegraliśmy 4:6 i zajęliśmy najgorsze czwarte miejsce. Po tym spotkaniu pięciu zawodników z Janowa wylądowało w szpitalu. Całe drużyny biły się na tafli. Mecz zakończył się pół godziny po północy. Wtedy nie było hal i grano w późnych godzinach wieczornych, gdy temperatura była niska. Przyjechała policja i...okazało się, że sędzia był pijany. Walek Ziętara wtedy z szyderczym gestem wręczył arbitrowi złoty medal.

Mały, wielki hokeista
Tylko Jan nie był bramkarzem. On początkowo występował w ataku, a później w obronie razem w parze z Włodkiem Rusinowiczem. Niesamowicie bojowy i odważny zawodnik, o wielkim sercu do gry. Mimo niewielkiego wzrostu nie bał się silniejszych i większych o głowę rywali. W ważnych próbach nigdy nie zawodził. Im trudniejsza była, tym większa była u niego mobilizacja. Niezrównany w zadaniach destrukcyjnych. Nie jeden wybitny hokeista może coś na ten temat powiedzieć. "Plastrem" był najlepszych zawodników. Uprzykrzał im życie niemiłosiernie. Nie mógł sobie pograć przy nim Józef Kurek czy Krzysztof Birula Białynicki, a byli to w owym czasie najwyżsi gracze ligi, dobrze zbudowani. W meczach z Legią czy ŁKS-em wyłączenie tych zawodników z gry było kluczem do zwycięstwa. Nazywano go "Ragulin", nazwiskiem sławnego obrońcy ZSRR, a był przeciwieństwem jego jeśli chodzi o warunki fizyczne. Grał jednak w obronie wspaniale, jak... Ragulin, twardo, nieustępliwie, przejść go było bardzo trudno. W swoim dorobku ma sześć mistrzowskich tytułów, pięć zdobytych z Podhalem i jeden z Legią Warszawa, w której grał odbywając służbę wojskową. Zakończył karierę w 1974 roku i przez pewien czas był sędzią hokejowym. Potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych.


Jan Bizub

- Jasiu zaczynał jak my wszyscy, od ulicznych i podwórkowych pojedynków - opowiada Andrzej, gdyż Jasia nie ma już wśród nas. Zmarł 5 maja 2000 roku. - Był chory na raka. Gdy przywieźliśmy go ze Stanów Zjednoczonych wydawało się, że mu się polepszyło. Ozdrowienie okazało się złudne. Był między nami zaledwie dzień i zamknął oczy.

"Wojna domowa"
- Dla nas mecz nie kończył się na lodowisku - mówi Andrzej. - Prawdziwa "wojna" była w domu. Staszek z Jaśkiem, bo grali w jednej drużynie, często się sprzeczali. Najgorętsze sprzeczki były po przegranych meczach. Wtedy wypominano sobie błędy. Nie lubili przegrywać. Zresztą do tej burzliwej dyskusji włączali się rodzice. Tata z mamą byli najsurowszymi krytykami. Zresztą nie opuścili żadnego meczu. Jeździli za drużyną nawet do Warszawy. Od nich reprymenda była ostra i bardzo bolesna. Nie było litości. Długo pamiętało się uwagi ojca. Każdy błąd braci był dokładnie zanalizowany i to nie tylko po przegranych meczach. Musieli więc w każdym meczu dać z siebie wszystko, by nie narazić się surowym recenzentom. Atmosfera naszego domu przesiąknięta była hokejem. 24 godziny na dobę o hokeju się mówiło, hokejem się żyło.

Autor: Stefan Leśniowski - www.wojas-podhale.z-ne.pl


POPRZEDNIE ARTYKUŁY:

Bracia Gilowie: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5152

Bracia Szalowie: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5189

Obcokrajowcy w Podhalu: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5230

Bracia Tokarze: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5248

Bracia Ruchałowie: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5326

Obcokrajowcy w Podhalu (II): http://www.hokej24.pl/news.php?id=5330

Bracia Podlipni: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5329

Obcokrajowcy w Podhalu (III): http://www.hokej24.pl/news.php?id=5339

Pyszowie: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5353

Obcokrajowcy w Podhalu (IV): http://www.hokej24.pl/news.php?id=5374

Słowakiewiczowie: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5396

Obcokrajowcy w Podhalu (V): http://www.hokej24.pl/news.php?id=5407

Łukaszkowie: http://www.hokej24.pl/news.php?id=5420



Czytaj także:

Liczba komentarzy: 0

Komentarze

Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze. Zaloguj się do swojego konta!
© Copyright 2003 - 2025 Hokej.Net | Realizacja portalu Strony internetowe