Hokej.net Logo

Krótkie kariery

W rodzinie Łukaszków było trzech hokeistów, w tym dwaj bramkarze. Każdy z nich, u progu wielkich karier, zawiesili łyżwy na kołku. Każdego z nich do takiego kroku pchnęła inna sytuacja życiowa. Najstarszym był Stanisław. Pierwszy zaczął i pierwszy zerwał z hokejem. Mając 18 lat zakończył hokejową karierę. Był bramkarzem i to nieźle się zapowiadającym W sowim dorobku ma dwa mistrzostwa Polski juniorów i jedno wicemistrzostwo.

- W latach 70-tych kiedy powstawały klasy sportowe, dostałem się do jednej z nich i cztery lata pobierałem nauki z zakresu hokeja - wspomina Stanisław Łukaszka. - Pierwsze kroki stawiałem pod okiem Tadeusza Gruszki, a później "pałeczkę" po nim przejął Wiktor Pysz. Bezboleśnie, z mistrzowskimi tytułami przeszedłem wszystkie szczeble młodzieżowego hokeja. Zwerbowałem do tej dyscypliny sportu Pawła, który był 3 lata młodszy ode mnie. Miał jednak talent i szybko zaczął mnie wygryzać. Bronił od żaków po juniora młodszego, a raz Tadeusz Kramarz zabrał go na centralną ligę juniorów. Było wtedy dużo bramkarzy w grupie i nikt chyba nie przypuszczał, iż Paweł wtedy wybierze posługę kapłańską. Można rzec, że zrobiłem wtedy Pawłowi miejsce między słupkami. Za moment upomniało się o mnie wojsko. Próbowałem "załapać" się w bytomskiej Polonii, ale nie wyszło. Poszedłem do wojska i po nim do hokeja już nie wróciłem. Już wcześniej byliśmy z Pawłem zakończenia kariery. A wszystko przez tą nieszczęsną Amerykę. Juniorzy Podhala dostali zaproszenie zza Wielkiej Wody. Jak zwykle w takich okolicznościach zasadne jest pytanie kto pojedzie. Było czterech bramkarzy- ja, Paweł, Lipkowski i Wadas z Katowic. Trener Wiktor Pysz z góry zapowiedział ojcu, że obaj nie pojedziemy. Kazał, by wybrał, który z nas wyleci za Ocean. Tata wskazał na starszego. Wyrobiłem sobie paszport, załatwiłem niezbędne sprawy, które w tym czasie łatwo się nie załatwiało i... zabrakło mojego nazwiska przy ogłaszaniu składu. Jak zespół wyjechał do Ameryki ojciec poszedł z nami do klubu i zdaliśmy sprzęt. Dopiero po powrocie ze Stanów rozgorzała prawdziwa bitwa. Trzeba jechać na mecz ligowy, a tymczasem nie ma w klubie bramkarzy. Myśmy bowiem z Pawłem bronili na zmianę. Błagali, żebyśmy wrócili. Niemniej skaza jakaś została.


Stanisław Łukaszka

O Staszku krąży ciekawa historyjka, jak to zapomniał zabrać na wyjazd parkanów. - Rzeczywiście miało miejsce takie zdarzenie, ale to nie ja zawiniłem - broni się. - Umówiliśmy się z Pawłem, że ja mu zabiorę sprzęt, a on mi parkany. Ja wywiązałem się ze swoich obowiązków, a brat zapomniał. Chyba wtedy do Sosnowca jechaliśmy na mecz.

Parkany pod sutanną
Paweł Łukaszka miał raptem 9 lat, gdy trafił do szkółki hokejowej i po raz pierwszy założył strój bramkarski. Jako 13-latek stał w bramce 18-latków Podhala. Rok później trenował już z pierwszą drużyną "Szarotek". Wkrótce został najlepszym bramkarzem mistrzostw Europy juniorów. Jako 17-latek stał w bramce pierwszego zespołu Podhala w meczu ligowym z Baildonem. Wkrótce zadebiutował w narodowej reprezentacji i wyjechał na Olimpiadę do Lake Placid. Był najmłodszym uczestnikiem igrzysk. Rok później zagrał na mistrzostwach świata w Val Gardena. Jako 19-latek zdobył wszystko, co w polskim hokeju mógł osiągnąć: tytuł mistrza kraju, zaliczył trzy występy w mistrzostwach Europy juniorów, dwukrotny udział w młodzieżowych mistrzostwach świata, występy w mistrzostwach świata seniorów oraz na Olimpiadzie. Trenerzy uważali, że pojawił się talent na miarę Holeczka, Tretiaka czy Esposito! Mógł grać w reprezentacji przez wiele lat i pobić wszystkie rekordy. Odznaczał się odpornością psychiczną, umiał się wspaniale skoncentrować. Zainteresowanie polskim bramkarzem wykazywały kluby zawodowe zza oceanu. Chłopięce sny o Kanadzie mogły się spełnić! Mógł zwiedzać świat, żyć wygodnie, odcinać kupony od sławy. A on... Czuł się jakiś niespokojny, pusty. Szukał idei i wybrał inną drogę, inny fundament, najmocniejszy spośród istniejących - Boga.

Starzy kibice na pewno przypominają sobie spotkanie Podhala z odwiecznym wówczas rywalem do mistrzowskiego tytułu Zagłębiem Sosnowiec. Była to 24. kolejka spotkań. Rezultat tego pojedynku miał istotne znaczenie dla układu tabeli. Gdyby wygrali go sosnowiczanie ich przewaga wzrastała do 8 punktów, co praktycznie przesadzało sprawę mistrzowskiego tytułu. Na tafli szalał Andrzej Zabawa, który przegrał dwa pojedynki sam na sam z Pawłem. Aż wreszcie nadeszła 29 minuta. Po niezwykle mocnym i precyzyjnym strzale Zabawa trafił w okienko. Gra jednak toczyła się dalej. Dopiero po kilkunastu sekundach goście zaczęli protestować. - Wiedziałem, że źle lewą rękę ustawiłem i czułem, że krążek perfekcyjnie wylądował w samym okienku - opowiada Paweł Łukaszka. - Sędzia nie zaświecił jednak czerwonego światełka. Gdy rozpoczęła się przepychana, podjechał do mnie Zabawa i mówi: "Kur...jesteś ministrantem, przyznaj się". Odparłem mu, że ma rację. Blisko był św. pamięci Bogdan Tyszkiewicz i wskazał na środek tafli.

Kilka sekund później Jobczyk pokonał Łukaszkę i było 1:3, a Paweł zjechał do boksu. - Wszedł za mnie Tadek Słowakiewicz i bronił jak w transie. Wygraliśmy spotkanie. Jakbym dalej bronił, to kto wie czy wyszedłbym na zero jak "Pacian".

22 lipca 1981 r. Paweł rozegrał swój pożegnalny mecz. Przez pół godziny występował z białym orłem na piersi, później przywdział dres Podhala. Kiedy zabrzmiała końcowa syrena, długo nie milkły brawa. W oczach wielu ludzi pojawiły się łzy. Paweł oddał swój bramkarski ekwipunek swoim następcom - w seminarium duchownym, do którego się wybierał, nie był mu potrzebny.
17 maja 1987 r. otrzymał w Krakowie święcenia kapłańskie. Tydzień później w Nowym Targu odbyła się uroczysta prymicja. Na lodowisku Podhala zebrało się ponad tysiąc życzliwych mu osób. Oprócz rodziny i znajomych byli przedstawiciele wszystkich hokejowych pokoleń, działacze, trenerzy, dziennikarze. Wszyscy hojnie obdarowali prymicjanta, a on spośród licznych, niekiedy bardzo kosztownych prezentów, zatrzymał jeden - złotą szarotkę z napisem: "Bądź najlepszym obrońcą dzieła Bożego - koledzy z pierwszej drużyny".

- To była wzruszająca chwila - wspomina ksiądz Paweł. - Nigdy jej nie zapomnę. Tak po cichu stale mówię sobie: mam wielki dług do spłacenia i nie wiem, czy kiedykolwiek go spłacę...

- Dość często, przy różnych okazjach słyszę pytanie: Dlaczego właściwie zostałeś księdzem? Mogłeś zwiedzić świat, korzystać do woli z uroków młodości... Nie sposób na to jednoznacznie odpowiedzieć. Kto wie, być może nawet pod koniec życia, posiadając znacznie więcej doświadczeń, będę miał z tym trudności. Bo dlaczego przykładowo matka kocha dziecko? To jest czysta miłość, której nie da się określi słowami. Dojrzewałem do tej decyzji stopniowo. Nie był to efekt jakiegoś zawodu miłosnego, bądź objawienia. Nic z tych rzeczy. Nie miałem też za sobą wielkich dramatycznych przeżyć. Wszystko przychodziło mi łatwo, naturalnie. W okresie gry w hokeja miałem okazję trafić na świetnych trenerów, a jednocześnie bardzo wartościowych ludzi. Często mi powtarzali: - Nie bój się krążka. On nie ma rozumu - ty masz!

Ciągnęło jednak wilka ...na lód. Przez miesiąc, w lecie 1991 r., ćwiczył po 6 godzin dziennie aż stawy trzeszczały. W Podhalu akurat nie było trzech bramkarzy i wszyscy zaczęli go namawiać, żeby dołączył do drużyny. Przyjaciel, Walek Ziętara był trenerem, brat Andrzej kapitanem. Nie mógł im odmówić. Z myślami bił się jednak długo. Zanim podjął decyzję, udał się w tej intencji na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Wielu życzliwych mu księży zachęcało go do powrotu.

Został trzecim bramkarzem Podhala, ale na lód miał wyjść dopiero wtedy, gdy zarówno Marek Batkiewicz, jak i Włodek Karuzowicz odniosą kontuzje. - Byłem przekonany, że nigdy do takiej sytuacji nie dojdzie i tylko dlatego się zgodziłem - wspomina po latach. Tymczasem...

21 września 1991 r. podczas meczu z Naprzodem Janów w 28 min. spotkania, przy stanie 5:2 dla Naprzodu, ponownie pojawił się w bramce "Szarotek" - tym razem już jako ksiądz.

- Nie wiem jak to się stało, ale znalazłem się na tafli. Nie wiem jak ubrałem maskę, ani jak mi do ręki kij dali. Wyjechałem na lód i zamiast do swojej bramki, pojechałem do bramki Hanisza. Myślał, że chcę się z nim przywitać. Publiczność od razu zareagowała: "kapelan do kościoła!"

Po 10 latach przerwy czułem się jakbym pierwszy raz w życiu stał w bramce, na każdy strzał bym się rzucał jak bramkarz piłkarski. Byłem skrajnie spięty. Pierwszy strzał obroniłem, potem drugi, no i... strzelili mi. Przegraliśmy 7:4. Przyjeżdżam do parafii, idę do kolegów, a w telewizji mówią: "Podhale przegrało z Janowem, bo nawet nadprzyrodzone siły księdza Łukaszki nie pomogły".
Drugi mecz rozegrał też z Janowem, ale już w Nowym Targu. W 22 min. zmienił niedysponowanego Krauzowicza, bronił przez dwie tercje. 20 sekund przed końcem meczu puścił bramkę, z dobitki, gdy jego drużyna grała w trójkę. Podhale przegrało 4:5.

Potem ksiądz Paweł stawał w bramce oldbojów uczestnicząc w mistrzostwach Polski weteranów, zdobywając tytuły mistrza kraju. - Od trzech lat nie występuję, bo ma zwyrodnienie lewego biodra. Ćwiczę dla siebie, ale raczej na rowerze, siłowni. Za Andrzeja Słowakiewicz prowadziłem kilka treningów z bramkarzami Podhala. Jak mam okazję, to jadę z dziećmi na lodowisko do Oświęcimia. Obecnie jestem jednym z kapelanów sióstr Albertynek w Rząsce oraz katechetą SMS w Krakowie. Nazywają mnie również duszpasterzem środowisk sportowych w Krakowie. Mieszkam w parafii św. Antoniego.


Paweł Łukaszka i Andrzej Łukaszka

Rodzina na pierwszym miejscu
W wieku 27 lat, a więc z okresie najlepszym dla sportowca, zawiesił łyżwy na kołku najstarszy z hokejowego rodu Łukaszków, Andrzej. - Dokonałem tego dokładnie 14 listopada 1990 roku - wspomina. - Głównym powodem mojego odejścia był bałagan w klubie, po przyjściu trenera Bronisława Samowicza. Ożeniłem się, przyszło dziecko na świat, a w hokeju perspektyw żadnych. Trzeba było sobie odpowiedzieć na pytanie: Rodzina, albo hokej? Wybrałem to pierwsze. Podjąłem pracę, która okazała się bardziej opłacalna niż skromniutkie zarobki hokeisty. Dzisiaj z perspektywy czasu na pewno ponownie wybrałbym hokej, który praktycznie oprócz kontuzji nic mi nie dał. Byłbym zapomniał, mieszkanie własnościowe w 1989 roku. Ale tylko dlatego, że zrezygnował z M3 Gabryś Samolej. Na pewno zwiedziłem świat, rozwinąłem się fizycznie, poznałem wielu przyjaciół w kraju i poza jego granicami. Obecnie trenuję z oldbojami - w ubiegłym roku wywalczyliśmy wicemistrzostwo kraju - i mam ogromną frajdę, gdy spotykamy się po latach na takich imprezach. Jest o czym wspominać. Szczególnie te dobre chwile i pośmiać się z zabawnych sytuacji, których nie brakowało. Do dziś wypominają mi jak trener opieprzył mnie po przegranym meczu 5:6 z Tychami. Zdobyłem w nim pięć goli. Opierz dostałem za to, że w ostatniej minucie nie wykorzystałem, sytuacji na wyrównanie. Oczywiście trener wtedy żartował. Pamiętam też, że z Polonią przy stanie 1:1 w trzeciej tercji przestrzeliłem karnego i był to punkt zwrotny meczu. Bytomianie szybko zdobyli dwa gole i wygrali.

"Multon" bo taki nosił pseudonim 10 sezonów grał w lidze. Swoją hokejową przygodę rozpoczynał w wieku 10 lat w klasie sportowej przy nowotarskiej "jedynce". Jego pierwszym trenerem był Tadeusz Gruszka, który wpoił mu podstawowe elementy hokejowej sztuki. To zaowocowało mistrzowskimi tytułami w grupach młodzieżowych i uczestnictwem w mistrzostwach Europy juniorów i młodzieżowych mistrzostwach świata. Debiutował w ekstraklasie mając 18 lat w meczu z Polonią Bytom na nowotarskim lodowisko. Był to zwycięski debiut, choć na swojego pierwszego gola czekał do następnej kolejki. Z Tychami zdobył pierwsze dwa gole, walnie przyczyniając się do zwycięstwa 6:4. Miał smykałkę do zdobywania goli, a to dlatego, że był dobrym technikiem, dryblerem, z ogromnym ciągiem na bramkę. Co warto podkreślić, był zawodnikiem grającym fair. W sezonie 1987/88 został wicekrólem strzelców polskiej ekstraklasy. Zaś dzięki dwóm bramkom zdobytym w odstępie 17 sekund, a trzem w 318 sekund trafił wówczas na listę rekordowych osiągnięć Podhala. Wyczynów tych dokonał z dwoma różnymi przeciwnikami. Ma na swoim koncie tytuł mistrza Polski z 1987 roku - Tytuł zdobyty po trupach, okupiony wieloma kontuzjami - twierdzi. - Kontuzje między innymi przeszkodziły mi w reprezentacyjnej karierze. Dokładnie poszły wiązadła krzyżowe w prawej nodze. Cztery razy nogę miałem w gipsie po pięć tygodni. Grałem w ataku z Jackiem Szopińskim i Krzyśkiem Ruchała. To był prawdziwy kolektyw. Wszyscy dążyli do jednego celu, tym bardziej, iż od ośmiu lat Nowy Targ czekał na ten tytuł.

www.wojas-podhale.z-ne.pl- Autor: Stefan Leśniowski



Czytaj także:

Liczba komentarzy: 0

Komentarze

Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze. Zaloguj się do swojego konta!
© Copyright 2003 - 2025 Hokej.Net | Realizacja portalu Strony internetowe