Puchar dla głodnych
Czekający na spełnienie gracze reprezentujący sfrustrowane ciągłymi porażkami kluby zaczną w środę walkę o najważniejsze hokejowe trofeum. To tylko dowód na to, że Puchar Stanleya jest dziś cenniejszy niż kiedykolwiek.
Czasy mamy takie, że o najważniejsze hokejowe trofeum właściwie nigdy nie grają zespoły sukcesami nasycone. Ekonomia sportu zdążyła już co prawda co najmniej poddać w wątpliwość, jeśli nie obalić tezę, że system "salary cap" wyrównuje szanse, ale nie zmienia to faktu, że hokeistów zawodowo spełnionych w finałach NHL spotykamy od wielkiego dzwonu. Ostatnią prawdziwą mistrzowską dynastię tworzył zespół Edmonton Oilers Wayne'a Gretzky'ego i Marka Messiera.
Ostatni z pięciu w ciągu 7 lat mistrzowskich tytułów już bez Gretzky'ego "Nafciarze" zdobyli w 1990 roku. Od tego czasu tylko dwukrotnie zdarzyło się, by jakiś zespół zdołał obronić Puchar Stanleya. Gdy w środę Boston Bruins i Vancouver Canucks wyjadą na lód w Rogers Arena będziemy wiedzieć, że w XXI wieku do finału Pucharu Stanleya dotrwało 15 różnych drużyn - dokładnie połowa ligi. W latach 1991-2000 było ich tyle samo. Dla porównania we wcześniejszej dekadzie w finale grało tylko 8 z 21 ekip. Mistrzów było wówczas zaledwie czterech, przy dziesięciu w ostatnich 10 sezonach.
Tak duża rotacja w najważniejszej hokejowej rywalizacji świata powoduje coraz dłuższe okresy mistrzowskiej posuchy w historii nawet bardzo zasłużonych klubów. Zespół Philadelphia Flyers nie zdołał przed rokiem zakończyć trwającej 35 lat serii bez Pucharu Stanleya, bo Chicago Blackhawks kończyli swoją 49-letnią, wówczas najdłuższą w NHL. Gol Patricka Kane'a z dogrywki meczu nr 6 ubiegłorocznego finału przekazał palmę pierwszeństwa pod tym względem w ręce Toronto Maple Leafs. Tuż za nimi są w tej niechlubnej klasyfikacji Boston Bruins, którzy na puchar czekają od 1972 roku.
Od tego czasu finał w Bostonie gościł pięciokrotnie, ale Bruins nigdy nie zdołali go wygrać. Legendarnej hali "Boston Garden", w której dotąd rywalizowali o hokejowego "świętego Graala" już nie ma, a do decydującej rozgrywki "Niedźwiadki" wracają po 21 latach. W jeszcze gorszej sytuacji są kibice Vancouver Canucks. Klub, który tydzień temu skończył 41 lat w finale grał dwa razy, ale mistrzowskiej parady w największym mieście Kolumbii Brytyjskiej nie było jeszcze nigdy.
- Kiedy awansowaliśmy do finału byłem na trybunach. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem ludzi z rozpostartymi ramionami, którzy patrzyli w górę. Nawet nie wiem, jak to opisać, ale to wyglądało, jakby byli w niebie - opowiada dyrektor generalny Canucks, Victor de Bonis. Tak fani świętowali pierwszy od 17 lat finał dla swojej drużyny i szansę na pierwszy od 18 lat tytuł mistrzowski dla klubu z Kanady. Trudno się dziwić emocjom kibiców w Bostonie i Vancouver, skoro przez tyle lat mieli do czynienia głównie z przykrościami i upokorzeniami.
Ale rotacja na szczycie hokejowego świata sprawia, że do najważniejszej rozgrywki docierają już nie tylko drużyny, których nie było tam całe sportowe wieki, ale również zawodnicy niemający na tym poziomie żadnego doświadczenia. Wielokrotni, seryjni mistrzowie NHL to w dzisiejszych czasach gatunek wymarły.
Kiedy w 1972 roku do Bostonu Puchar Stanleya trafiał po raz ostatni każde grawerowane na nim nazwisko już było tam wypisane po poprzednich triumfach. Nigdy później taka sytuacja się nie powtórzyła. Dziś smak zdobycia pucharu w bostońskim zespole znają tylko: niezniszczalny Mark Recchi - jedyny w ekipie, który w 1972 roku był już na świecie oraz Shawn Thornton pozostający ostatnio poza składem meczowym. - Mamy wystarczająco dobry zespół, żeby być mistrzami - wbrew przewidywaniom większości ekspertów twierdzi jednak Recchi.
43-latek może mieć poczucie wyższości nad rywalami, bo wyłączając ewentualność cudownego ozdrowienia Mikaela Samuelssona po drugiej stronie tafli nie stanie nikt, kto kiedykolwiek trzymał nad głową 15 kilogramów, o których marzy każdy hokeista.
Nowicjuszami na tym etapie są także obaj trenerzy. I Alain Vigneault i Claude Julien oprócz swoich obecnych zespołów prowadzili już w play-offach Montréal Canadiens. Do tego sezonu nigdy nie udało im się przebrnąć drugiej rundy, choć próbowali po 4 razy.
Zdobycie Pucharu Stanleya, które zawsze poprzedza ponad 100 meczów w sezonie jest jednym z najtrudniejszych zadań w całym sportowym świecie. Paradoksalnie swoisty zeitgeist NHL eliminujący możliwość przejęcia panowania nad ligą przez wielkie dynastie sprawił, że wywalczenie mistrzowskiego tytułu jest jeszcze trudniejsze niż kiedyś. Stąd wydaje się, że nigdy dotąd najważniejszy hokejowy puchar nie był tak cenny, jak dziś. Tego lata na wielkim trofeum pojawią się kolejne nazwiska zwycięzców. Dla większości z tych, którzy przegrają druga szansa może już nigdy nie nadejść.
Komentarze