W 1931 pod Górą Parkową rywalizowano o tytuł mistrza świata i Europy. To był piękny turniej, choć nie obyło się bez pewnych pozasportowych incydentów. Na linii stosunków polsko-czechosłowackich zrobiło się naprawdę gorąco!
Dopiero w drugiej połowie dwudziestolecia międzywojennego, z przyczyn wiadomych, Polska była w stanie organizować rodzące się wówczas imprezy sportowe na najwyższym światowym poziomie. W 1929 roku najlepsi wioślarze Europy rywalizowali w Bydgoszczy, a narciarze klasyczni – w Zakopanem. W 1965 roku Międzynarodowa Federacja Narciarska zakwalifikowała zmagania w stolicy Tatr również jako mistrzostwa świata i od tamtej pory impreza, która odbyła się m.in. na Wielkiej Krokwi, taki status nosi w kronikach.
W 1931 roku najlepsi strzelcy i łucznicy świata spotkali się we Lwowie (MŚ w łucznictwie zorganizowano w Polsce również rok później, w Warszawie), a w 1934 roku nasza stolica była gospodarzem mistrzostw świata w szermierce. W 1935 roku w Warszawie odbyła się jeszcze jedna bardzo prestiżowa sportowa impreza, jaką w tamtych lata była olimpiada szachowa.
Plany były ambitne. W 1941 roku Warszawa miała być areną mistrzostw Europy w boksie, a prezydent Stefan Starzyński nie przestawał marzyć. Chciał, by na początku lat 50. zorganizować nad Wisłą letnie igrzyska olimpijskie. Niestety niedouczony malarz z Austrii wespół z niedoszłym mnichem z Gruzji postanowili podpalić świat i nic z tego nie wyszło.
"Krasnoludki w bajkowym miasteczku"
W powyższej wyliczance celowo pominęliśmy imprezę, która w czasach II Rzeczpospolitej okazała się najbardziej udaną pod względem organizacyjnym. Chodzi oczywiście o hokejowe mistrzostwa świata, których w lutym 1931 roku gospodarzem była Krynica. Po wielu latach nawet zagraniczni dziennikarze wspominali kapitalny nastrój, jaki panował pod Górą Parkową.
Legendarny Vico Rigassi, znany przede wszystkim z relacjonowania jednego z najsłynniejszych wyścigów kolarskich, czyli Giro d'Italia, jeszcze w latach 60. utrzymywał, że krynicki turniej był najprzyjemniejszym wydarzeniem, w jakim kiedykolwiek brał udział.
– Czuliśmy się, jak krasnoludki w bajkowym miasteczku, a wszyscy byli mili i uprzejmi – mówił naszej dziennikarskiej legendzie, Witoldowi Domańskiemu, autorowi publikacji "Śladem hokejowego krążka".
Być może Rigassi nie zapamiętał dobrze wszystkiego, co działo się w Krynicy, albo też opuścił – zaczarowany pięknem miejsca, w którym, się znalazł – mecze z udziałem reprezentacji Czechosłowacji. Starcia tej ekipy, znakomitej skądinąd, wywołały emocje niekoniecznie czysto sportowe, a winna była – a jakże – polityka.
Stosunki polsko-czechosłowackie w okresie międzywojnia były, delikatnie mówiąc, napięte. W skrócie chodziło o przebieg granicy pomiędzy II Rzeczpospolitą, a Czechosłowacją, z którego żadna ze stron nie była zadowolona. Tarcia te przeniosły się na areny sportowe, a ich apogeum nastąpiło wiosną 1934 roku w trakcie eliminacji do piłkarskiego mundialu.
Nasz zespół, który przegrał pierwszy mecz w Warszawie 1:2, nie pojechał na rewanż do Pragi. Zakaz wydał osobiście minister spraw zagranicznych Józef Beck, który uważał, że wizyta polskich piłkarzy w Czechosłowacji nie służyłaby dobrze stosunkom dyplomatycznym. Był to pierwszy polityczny walkower w historii mistrzostw świata, który pewnie... uchronił nas od wysokiej porażki. Czechosłowacy zostali bowiem następnie we Włoszech wicemistrzami świata.
Prasa widziała to różnie
Trzy lata wcześniej w Krynicy walkowerów nie odnotowano, ale od początku rywalizacji czuć było napięcie. Czechosłowacja rozpoczęła turniej od pokonania 4:1 Węgrów, ale prorządowa „Gazeta Polska” nie pozostawiła na naszych południowych sąsiadach suchej nitki. Pisząc, że sposób gry tego zespołu jest "brutalny, perfidny i złośliwy" i przypomina "karczemne łobuzerstwo". Ponadto sugerowano, że "Czesi nie cieszą się sympatią w sporcie europejskim”, bo wprowadzają do rywalizacji "element nacjonalistyczny".
Następnego dnia Polska przegrała z Czechosłowacją 1:4, a koncertowo spisał się Josef Maleček. Prażanin, który w 2003 roku został włączono na galerii sław IIHF, strzelił nam trzy gole i zaliczył asystę. „Przegląd Sportowy”, który krynicki turniej relacjonował szczegółowo, od pierwszych stron, nie był wobec naszych południowych sąsiadów tak zajadły, jak sanacyjna „Gazeta Polska”. Porażkę nazywał "bolesną klęską", a o równolegle rozegranym meczu bokserskim Polski z Czechosłowacją napisał w tonie "wizyty miłych gości". I to bez sarkazmu.
Czechosłowacja, po pokonaniu Polski, była już pewna gry w sześciozespołowej grupie finałowej. My musieliśmy pokonać Francję, co udało się nie bez trudu, dopiero po dogrywce, 2:1. To oznaczało, że po raz kolejny skrzyżujemy kije z ekipą Malečka, już w walce o medale. Ale najpierw czekały nas inne mecze. Na starcie grupy finałowej zmierzyliśmy się ze Szwedami, których niespodziewanie pokonaliśmy 2:0, po dwóch świetnych golach Włodzimierza Krygiera.
Po tej wiktorii przystępowaliśmy do spotkania z Kanadą, głównym faworytem do złota, z odrobiną nadziei na sprawienie kolejnej niespodzianki, w tym przypadku gigantycznej sensacji. Mecz ten sędziował Czech Jaroslav Řezáč, na tamtym turnieju nie tylko rozjemca, ale też kierownik i rezerwowy bramkarz czechosłowackiego zespołu. No i się zaczęło...
Ustawiony mecz z Kanadą
Polacy, za sprawą Kazimierza Materskiego, sensacyjnie zdobyli gola, ale padł on po gwizdku arbitra, co nie spodobało się publiczności. Chwilę później Kanada objęła prowadzenie, a trafienie George'a Hilla zaliczono mimo wyraźnego spalonego. "Przegląd Sportowy" napisał, że oba te incydenty wywołały "protesty i awantury na trybunach" skierowane w arbitra. A jedna z pań, która z zapartym tchem śledziła poczynania hokejowych dżentelmenów miała nawet pokazać rozjemcy... język, co otarło się wręcz o skandal dyplomatyczny, bo wszystko widzieli przedstawiciele warszawskiego poselstwa Czechosłowacji w RP.
Najstarszy dziennik sportowy w naszym kraju widział to wszystko nieco inaczej. "Zawody prowadził dr. Rzezacz (Czechosłowacja) wywołując burzę protestów na widowni, zresztą przeważnie nieuzasadnionych" - napisano w wydaniu, którego połowę wypełniły doniesienia z Krynicy. Polacy przegrali 0:3, ale za swoją postawę byli jednomyślnie chwaleni.
Naszym południowym sąsiadom, z kolei, wytykano, że dzień wcześniej – gdy Polska ograła Szwecję – Czechosłowacja ułożyła się w meczu z Kanadą, by przegrać jak najniżej. Coś w tym musiało być, bo przecież kapitan drużyny spod znaku klonowego liścia – Blake Watson – był jednocześnie... trenerem czechosłowackiego zespołu. Nawet bardziej przychylny naszym południowym sąsiadom „PS” nie miał wątpliwości, pisząc: „Kto zaś mógł mieć wątpliwości czy mecz był umówiony czy też nie, musiał je stracić definitywnie w ostatnim okresie gry, kiedy oba zespoły ostentacyjnie kręciły się po swojej połowie boiska, odbijały sobie krążek i nie starały się nawet o pozory walki” - czytamy. Kanada wygrała 2:0, a drugiego gola strzeliła tylko dlatego, bo zachowanie publiczności, widzącej, co się dzieje, stało się nieznośne.
W kolejnych dniach turnieju podczas meczów Czechosłowaków publiczność była im wybitnie nieprzychylna. Ale też pisano w prasie, że zespół trenera Watsona grał brzydko i uciekał się do brutalnych zachowań. Wyniki – biało-czerwoni przegrali niespodziewanie 1:2 z Austrią i 0:1 z USA – poukładały się jednak w ten sposób, że ostatniego dnia turnieju miało dojść do kolejnego meczu Polska – Czechosłowacją, którego stawka była szalenie wysoka. Brązowy medal mistrzostw świata i złoto mistrzostw Europy, bo goście zza oceanu byli poza konkurencją i mieli zagrać między sobą o końcowy triumf.
Świetny Maleček udawał... nieboszczyka
Atmosfera przed tym spotkaniem była tak gęsta, że poselstwo czechosłowackie było nawet skłonne, wobec niechęci kibiców, wycofać drużynę z turnieju! Swoją drogą poseł, dr Vaclav Girsa, którego dziś nazwalibyśmy ambasadorem, nigdy nie ukrywał swojego zdania wobec sanacyjnych rządów i był piłsudczykom przeciwny, a zatem rezygnacja z gry byłaby odebrana jednoznacznie, bo przecież imprezie patronował sam prezydent Ignacy Mościcki. Finalnie jednak do meczu doszło. Zwycięstwo którejkolwiek z drużyn dawało jej sukcesy. Remis, z kolei, powodował, że brąz MŚ i złoto ME trafiało do Austriaków.
Jest 8 lutego 1931 roku, godzina 11:30, a trybuny wokół krynickiego lodowiska wypełnione są po brzegi.
Polacy grają zdecydowanie lepiej niż w pierwszy, przegranym 1:4 meczu. Prasa, opisując później szanse bramkowe naszego zespołu podkreśla, że znakomicie w bramce rywali spisywał się Jan Peka, a nasi południowi sąsiedzi mieli problemy ze względu na zmęczenie. Znakomity Maleček zdaniem „PS” po prostu "spuchł". Czechosłowacy mają jednak swoje szanse.
Materski łapie krążek na linii bramkowej, wyręczając naszego golkipera, Józefa Stogowskiego. W trzeciej tercji gra się zaostrza, a sędzia belgijski Andre Poplimont niesłusznie nakłada karę na Kazimierza Sokołowskiego. Kij naszego gracza utknął w łyżwie leżącego rywala zupełnie przypadkowo. Arbiter jednak, niewzruszony, odsyła Polaka, a publiczność tej decyzji nie toleruje.
Na środku tafli ląduje... kalosz! Nie był to klasyczny gumiak, ale gumowa nakładka na buty. Niemniej wydarzenie jest wręcz epokowe, które staje się asumptem do zawołania, które na lata stanie się powszechne na sportowych arenach. "Sędzia, kalosz!" - krzyczą kibice i wcale nie mają na myśli, by obrażać rozjemcę. Ale wyszło, jak wyszło.
Dziennikarze przeprowadzają dochodzenie i pojawia się sugestia, że to gumowy przedmiot pojawił się na lodzie za sprawą jednego z Amerykanów. Bardziej prawdopodobna jest jednak wersja, ze „sprawcą” był polski kibic, anonimowy, który tym samym przeszedł do historii. Zawołanie „Sędzia kalosz!” pozostanie z nami już na zawsze, choć dziś używa się nieco bardziej brutalnych epitetów.
Końcówka meczu jest zażarta. Stogowski otrzymuje cios kijem w głowę, nieumyślny. Umyślnie za to Jaroslav Pušbauer, poza taflą znany praski dentysta, wali kijem – kończącego właśnie studia prawnicze – Materskiego. Polak nie pozostaje dłużny i obaj otrzymują po minucie kary. Sokołowski też raz jeszcze odpoczywa, bo rzekomo sfaulował Malečka, który... "udaje nieboszczyka". "Przegląd Sportowy", doceniając znakomitego gracza, pisze również, że prażanin lubi symulować. Nie podoba się to ani naszym, ani też czechosłowackim kibicom, którzy w sile kilkuset przyjechali do Krynicy na ten arcyważny mecz.
Rozmowa na dyplomatycznym szczycie
Również z powodu sąsiedzkiej wizyty na trybunach jest niespokojnie, ale do żadnych poważniejszych ekscesów nie dochodzi. Bezbramkowy remis nie daje żadnej z drużyn tytułu mistrza Europy. Ten wędruje do Austriaków, a Polacy plasują się na drugim miejscu w tej klasyfikacji, a także na czwartym w ogólnym rozrachunku mistrzostw świata. Czechosłowację wyprzedzamy lepszym bilansem bramkowym, mimo porażki w eliminacjach, bo w grupie finałowej zespół ten uległ Szwecji.
Napięcie opada, choć to, co działo się na tafli i na trybunach podczas ostatniego meczu, ma swój ciąg dalszy. Poseł Girsa, który był przekonany, że słabsza postawa jego rodaków, była efektem złego traktowania przez kibiców i szykan w prasie, rozmawia z ministrem spraw zagranicznych RP, Augustem Zaleskim i jego ówczesnym zastępcą, Józefem Beckiem. Polski dyplomata, późniejszy prezydent na uchodźstwie, przyznaje, że poczuł się zachowaniem kibiców zażenowany. Ale żadnych kroków, np. wobec niektórych tytułów prasowych – prócz „Gazety Polskiej” niechętni wobec Czechosłowaków byli dziennikarze krakowskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” - nie podejmuje.
Krynicki turniej przechodzi do historii, a ze złotymi medalami wracają za ocean Kanadyjczycy. Którzy w 6 meczach (1 w eliminacjach i 5 w grupie finałowej) nie tracą ani jednego gola, strzelając 24 bramki. Amerykanie zdobywają srebro, a Austriacy brąz. W klasyfikacji mistrzostw Europy reprezentacja Austrii wyprzedza Polskę i Czechosłowację. Jeśli chodzi o mistrzostwa świata jest to do dziś najwyższe miejsce, jakie biało-czerwoni zajęli w turnieju tej rangi.
Prócz wymiaru sportowego rywalizacja hokeistów pod Górą Parkową miała podtekst polityczny. Stosunki polsko-czechosłowackie raczej na tym nie zyskały i pozostały napięte w kolejnych latach. W 1938 roku, w związku z układem monachijski, Polacy wkroczyli do Zaolzia, co do dziś nie jest dobrze oceniane przez historyków po obu stronach granicy. Podobnie, jak cała, wzajemna polityka obu krajów wobec sąsiada w dwudziestoleciu międzywojennej. Zarówno nad Wisłą, jak i nad Wełtawą.
Czytaj także: