Szefowie polskich klubów, którzy przed zamknięciem okienka transferowego chcieliby wzmocnić składy swoich drużyn, mają twardy orzech do zgryzienia. Rynek jest pusty i trudno znaleźć na nim gracza, który dałby zespołowi odpowiednią jakość, a przy tym nie obciążył znacznie klubowego budżetu.
Rok temu było z kogo wybierać. Miało to oczywiście związek z faktem, że niektóre ligi nie wystartowały, a niektóre uczyniły to ze sporym opóźnieniem. Do Polskiej Hokej Ligi przybyło wielu zawodników z mocnymi życiorysami, ale furory w niej nie zrobili, bo ich poziom przygotowania kondycyjnego pozostawiał wiele do życzenia.
W tym roku w kwestiach transferowych jest znacznie trudniej. Na listach wysyłanych do klubów przez menedżerów trudno spotkać graczy z krajów Unii Europejskiej.
– Odbieram sporo telefonów od działaczy, ale wolnych zawodników po prostu nie ma. Rynek jest prawie pusty – powiedział nam Michael Kolarz, menedżer z agencji Global Management Group.
Prawie, bo na rynku są dostępni zawodnicy z Kanady i Rosji. Dla pierwszych z nich Polska Hokej Liga nie jest jednak ziemią obiecaną i starają się jej unikać. Nie od dziś wiadomo, że gracze zza oceanu wolą wybrać oferty ze słabszych klubów DEL2, słowackiej Tipos Extraligi czy nawet węgiersko-rumuńskiej Erste Ligi niż podpisać kontrakt - często za lepsze pieniądze - z czołowym klubem PHL. Dlaczego tak się dzieje? Po prostu wyżej wspomniane rozgrywki mają lepszą renomę niż nasza ekstraliga.
Z kolei kontraktowanie Rosjan to w tej chwili spore ryzyko. Dlaczego? Otóż proces wizowy potrafi się wydłużyć, czego byliśmy świadkami w przypadku transferów braci Wasilija i Aleksandra Strielcowów, Maksima Rogowa czy Jegora Dugina.
– Warto też dodać, że niektóre kluby, pozbawione już szans na grę w fazie play-off, żądają od zawodników lub ich nowych pracodawców odszkodowania za zerwanie kontraktów. Nie każdy klub idzie zawodnikom na rękę – powiedział nam inny hokejowy agent, prosząc o zachowanie anonimowości.
Czytaj także: