Rok po wywalczeniu pierwszego w historii tytułu mistrza olimpijskiego reprezentacja Stanów Zjednoczonych przyjechała do Polski i po raz pierwszy w historii z naszą reprezentacją przegrała.
Reprezentacja Polski nie wystartowała na Igrzyskach Olimpijskich w Squaw Valley w 1960 roku z dwóch powodów. Po pierwsze koszt wyprawy za ocean i dotarcia do Kalifornii był bardzo wysoki, a po drugie biało-czerwoni kiepsko wypadli na rozgrywanych rok wcześniej w Czechosłowacji mistrzostwach świata. Nasz zespół wygrał tylko jeden mecz, przegrywając siedem, i uplasował się dopiero na 11. miejscu, najniższym z dotychczasowych. Nie było wówczas kwalifikacji, w turnieju grał, kto chciał, ale nasz związek, biorąc pod uwagę powyższe argumenty, zrezygnował z wysłania drużyny do "Doliny Indianki".
13 meczów, 13 porażek
Mistrzami olimpijskimi niespodziewanie zostali Amerykanie. Decydujące okazało się ich zwycięstwo 2:1 z Kanadą w grupie finałowej. Co ciekawe dla "Team USA" był to ostatni triumf w mistrzostwach świata, bo taki tytuł też otrzymali, aż do tego roku i zwycięstwa w światowym czempionacie rozgrywanym w Szwecji i w Danii. 65 lat czekali zatem kibice tego zespołu na wielki sukces w imprezie rangi MŚ, a zaledwie rok po triumfie w Squaw Valley przeżywali spore rozczarowania.
Tak, jak bardzo poważnie potraktowali olimpijski start u siebie, tak zdecydowanie z mniejszym zaangażowaniem podeszli Amerykanie do kolejnego sezonu rozgrywek reprezentacyjnych. Drużyna mistrzowska praktycznie przestała istnieć i na początku 1961 roku nowy sztab szkoleniowy – John "Connie" Pleban i Robert Holmes – zabrał do Europy niemal zupełnie inny zespół. Spośród medalistów olimpijskich znalazł się w nim tylko jeden zawodnik. Bramkarz Larry Palmer, który w Squaw Valley był zmiennikiem jednego z bohaterów turnieju – Jacka McCartana.
Dla trenera Plebana z kolei był to powrót na stanowisko, bo to on poprowadził "Team USA" na IO w Oslo w 1952 roku do srebrnego medalu, gdzie Amerykanom mocno postawili się Polacy, w pamiętnym meczu, w którym nie brakowało "serdeczności". Od tamtego spotkania mierzyliśmy się z Amerykanami czterokrotnie i wszystkie te mecze przegraliśmy. W 1959 roku „Jankesi” gościli na katowickim Torkacie i wygrali 5:1. Od początku wzajemnych kontaktów, czyli od 1931 roku, obie drużyny zmierzyły się 13 razy i wszystkie te mecze padły łupem Amerykanów.
"Forma indiańskiego rytuału"
Wszystko zmieniło się w lutym 1961 roku. Zanim jednak zespół amerykański przyjechał do Polski, rozegrał 10 spotkań towarzyskich w Niemczech, Szwecji i Czechosłowacji. I po wynikach nie można oprzeć się wrażeniu, że zespół ten niewiele miał wspólnego z czołową drużyną świata, co nie zmienia faktu, że była to ekipa, którą trzeba było mianować tytułem mistrzów olimpijskich. Ze Szwedami przegrali Amerykanie 1:13 i 0:7, dwukrotnie ulegli pierwszej i raz drugiej reprezentacji Czechosłowacji, przegrali też ze szwedzką młodzieżówką, a także jeden mecz z NRF. Bilans przed przyjazdem do Polski to 3 zwycięstwa i 7 porażek. Można było zatem liczyć na to, że nasz zespół postawi się wyżej notowanemu rywalowi.
"W dniach 23 i 25 lutego rozegrają Amerykanie kolejne dwa spotkania z polską reprezentacją udającą się do Szwajcarii. Nie będzie to jednak zespół, który zdobył złoty medal w roku ubiegłym. Jest to drużyna przyszłości, kto wie, czy nie mistrz olimpijski z Innsbrucku? Warto więc zobaczyć ten zespół. Drużyny z drugiego kontynentu odznaczają się bowiem, poza wspaniałym opanowaniem techniki jazdy i kija oraz dużym taktycznym zrozumieniem, takimś niezwykle młodzieńczym, rzec by można nawet chłopięcym traktowaniem swoich spotkań sportowych, co zespołowi dodaje dużo uroku. Każda zdobyta bramka witana jest w zespole wybuchem niekłamanej radości, wyrażanej w formie jakiegoś indiańskiego rytuału. Gdy drużynę spotyka niepowodzenie, nie załamuje się ona, ale walczy z przekonaniem, że wszystko jest do odrobienia. To nadaje spotkaniu duże tempo i wiele nerwowych spięć. Czegóż więcej można sobie życzyć od sportowego widowiska?. Zapowiedź meczów w Katowicach i Warszawie wywołała podniecenie wśród kibiców. Ale jakie mamy szanse na pokonanie przeciwnika? Czy uda się przełamać wreszcie złą passę w naszych wzajemnych kontaktach hokejowych? Kto wie? Amerykanie są nieco słabsi niż zwykle, są przemęczeni długotrwałym tournee po Europie, no i może się będą nieco oszczędzali na Szwajcarię. Teoretycznie wszystko jest możliwe, ale w praktyce nasza reprezentacja do pierwszego meczu w nowym składzie stanie oko w oko ze zgranym, twardym i renomowanym przeciwnikiem. Drużyna USA będzie więc egzaminować dopiero nasze poszczególne formacje. Trudno w takiej sytuacji wyjść z roli ucznia i przesiąść się na katedrę. Wystarczy jednak egzamin zdać na dobrze, co w naszej sytuacji niekoniecznie równoznaczne jest ze zwycięstwem, chyba, że zamorscy goście będą grali bardzo słabo” – pisał tuż przed meczem na "Torkacie" na łamach "Przeglądu Sportowego" redaktor Witold Domański.
Nie obyło się bez szpileczki
Zainteresowanie towarzyskim starciem z USA było w stolicy Górnego Śląska gigantyczne. "Torkat", 23 lutego 1961 roku, wypełnił się po brzegi. "Z górą 12 tysięcy widzów, których zgromadził ten mecz, przeżyło wielkie emocje, gdyż gra była szybka i dynamiczna” – pisał "PS". Polacy przegrywali po pierwszej tercji 0:1, ale nie ze względu na to, że byli zespołem słabszym, a głównie dlatego, że nie wykorzystywali doskonałych sytuacji bramkowych. Wreszcie, w drugiej odsłonie, Tadeusz Kilianowicz, zawodnik Podhala Nowy Targ, kropnął z nadgarstka i wprawił w euforię licznie zgromadzoną publikę.
Nasi nadal mieli więcej z gry, a gdy tylko Amerykanie kontrowali – zazwyczaj groźnie – kapitalnie w naszej bramce spisywał się Józef Wacław, wówczas bramkarz Górnika Katowice, który miał również za sobą występy w OWKS (Wawelu) Kraków i Legii Warszawa. To postać, zupełnie niesłusznie, trochę zapomniana w historii polskiego hokeja. Jako pierwszy golkiper zaczął występować w masce, a później sam takie maski wykonywał.
W trzeciej tercji przewaga biało-czerwonych udokumentowania została zwycięskim golem. Palmera pokonał Kazimierz Małysiak, wyśmienity napastnik ligowy, 10-krotny medalista mistrzostw Polski i król strzelców rozgrywek w sezonie 58/59. Biało-czerwoni pierwszy raz w historii ograli reprezentację amerykańską, choć triumf powinien być bardziej okazały. Prasa, choć sceptycznie w tamtym czasie nastawiona do naszej reprezentacji, z uwagi na słaby występ na mistrzostwach świata w 1959 roku, doceniła postawę naszych hokeistów. Choć nie obyło się bez wbicia szpileczki...
"Drużyna polska zagrała poprawnie, ambitnie. Lepszą częścią drużyny była defensywa. Ataki grały nierówno, oprócz doskonałych momentów miały okresy zastojów. Trójka warszawska i podhalańska przewyższała mariaż śląsko-toruński. Czołowy nasz napastnik Andrzej Fonfara w reprezentacji nie ma równorzędnych partnerów przez co nie jest najlepiej wykorzystany” – pisał "Przegląd Sportowy", który zapowiadał jednocześnie rewanżowe spotkanie w Warszawie, które rozegrano 25 lutego. Drugiej sensacji nie było. Amerykanie wygrali 3:1.
Jaskółka wiosny nie uczyniła
Jasne, że Amerykanie zagrali w słabszym zestawieniu i nie byli w najlepszej formie, lecz jednak pokonanie aktualnych mistrzów olimpijskich zawsze ma swoją wymowę. Dokonaliśmy tego po raz pierwszy w historii, a później jeszcze tylko raz udało nam się wygrać z posiadaczami złota igrzysk. Chodzi oczywiście o katowicką wiktorię nad Związkiem Radzieckim z 1976 roku, który był świeżo po zdobyciu złota IO w Innsbrucku.
Co wydarzyło się później? Obie ekipy udały się do Szwajcarii na mistrzostwa świata, które po raz pierwszy rozgrywano z podziałem na grupy. Amerykanie, grający w grupie A, poniekąd "potwierdzili", że są dalecy od dyspozycji sprzed roku. Zajęli dopiero 6. miejsce, wygrali tylko z Finami, zremisowali z RFN, a pozostałych pięć spotkań przegrali, m.in. 2:13 z ZSRR. Polacy rywalizowali w grupie B i trzeba przyznać, że nie przypominaliśmy zespołu, który ambitnie walczył i pokonał mistrzów olimpijskich.
Biało-czerwoni wygrali tylko ze Szwajcarami 3:1, a ponadto odnotowali następujące porażki: po 3:5 z Włochami i Norwegami i po 2:3 z Brytyjczykami i Austriakami. Zresztą przed mistrzostwami, podczas tournée po Europie, Polacy odnieśli 3 zwycięstwa, 1 mecz zremisowali i aż 10 meczów przegrali. Triumf nad USA był zatem najjaśniejszym wydarzeniem 1961 roku w reprezentacyjnym wydaniu.
Zagrała trenerska legenda
Wielu z nas doskonale pamięta film "Miracle on the ice", w którym Kurt Russel znakomicie zagrał trenera amerykańskiej reprezentacji olimpijskiej z 1980 roku, Herba Brooksa. W filmie tym jest taka scena, kiedy to szkoleniowiec informuje jednego z zawodników, że musi skreślić go z listy graczy zgłoszonych na turniej olimpijski. Brooks robi to z ciężkim sercem, bo w 1960 roku sam przeżył podobną historię. Był w kadrze, która przygotowywała się do startu w Squaw Valley, ale w ostatniej chwili z niego zrezygnowano.
Ten sam Herb Brooks przyjechał w lutym 1961 roku do Polski i zagrał w obu spotkaniach przeciwko naszej reprezentacji. Na listę strzelców wprawdzie się nie wpisał, ale w wygranym przez Amerykanów meczu 3:1 na warszawskim "Torwarze", przynajmniej w opinii red. Domańskiego, był wyróżniającym się zawodnikiem amerykańskiego zespołu. Gdy odwiedzał wówczas Polskę z pewnością nie wiedział, że 19 lat później stanie się głównym bohaterem jednej z największych sensacji w historii hokeja. A nawet jednego z największych wydarzeń w dziejach tej dyscypliny sportu.
23 lutego 1961, Katowice, "Torkat"
POLSKA – USA 2:1 (0:1, 1:0, 1:0)
Bramki: Kilianowicz, Małysiak – Burg.
Sędziowali: Starowojtow i Szczyłczkow (ZSRR). Widzów: 12 tys.
POLSKA: Wacław – Reguła, Zawada, Trójca, Sitko, Manowski, Kurek, Gosztyła, Bryniarski, Szlendak, Małysiak, Fonfara, Żurawski. Trener Stefan CSORICH.
USA: Palmer – Westby, Noreen, Riley, Bymark, D. Grafstrom, Cronkhite, Turk. S. Grafstrom, Burg, Johnson, Brooks, Frank, Dilworth, Williams. Trener: John PLEBAN.
Czytaj także: